niedziela, 27 lutego 2011

Dzień piąty: Cleveland i dalej do Jamestown

Śpimy dzisiaj wyjątkowo długo, bo i późno wyjeżdżamy. Wstajemy o 8:30  i po porannych ablucjach idziemy na śniadanie. Przyzwyczajamy się do tego amerykańskiego, serwowanego w hotelach. Po śniadaniu jeszcze tylko krótka rozmowa telefoniczna z domem i jazda do NASA.
Jednak Cleveland okazało się niemiłe dla nas. Władze amerykańskie zmieniły swoją politykę w stosunku do obcokrajowców. Prawdopodobnie w wyniku cięć  finansowych wprowadzono ograniczenia, usuwając z tego typu centrów kontrolę obcokrajowców, a więc wstęp pozostaje tylko dla obywateli USA. Było nam bardzo przykro, ale nie zamierzaliśmy prowadzić inwazji na NASA więc wycofaliśmy się na z góry upatrzone pozycje. Planu „B” na taki przypadek nie mieliśmy, więc podjęliśmy szybką decyzję, że jedziemy nad jezioro, do muzeum Rock and Rolla zobaczyć co się tam dzieje. W drodze stwierdziliśmy, że mamy jeszcze jedną porażkę. Włożone do lodówki stojącej w pokoju Wojtka serki i kiełbaski pozostały tam nadal, choć nas już tam przecież nie ma. Duuuuża strata, szczególnie tych serków, bo były znakomite. Na krótko zaświtała myśl powrotu, ale „ojciec dyrektor” wycieczki jej nie podjął, więc stratę musimy koniecznie przeboleć.
 

Podjeżdżamy do centrum R&R, omijamy parking za 15$ i stajemy na parkingu za 6$ dalej zwiedzając pieszo. Idziemy do centrum, które mieści się na nabrzeżu jeziora Erie. Szklana konstrukcja nasuwa mi myśl o tym, jak trudno jest takie pomieszczenie schłodzić klimatyzacją w taki słoneczny dzień jak ten. Ale widocznie amerykanie potrafią, bo wewnątrz jest przyjemnie chłodno. Foyer muzeum jest iście w stylu amerykańskim. Kilka egzemplarzy oryginalnych w gablotach na zachętę, mnóstwo gadgetów do sprzedaży i jeszcze więcej ruchomych schodów pędzących w górę i w dół. Nie zachwyca nas ten obraz więc kończymy na tym nasze zwiedzanie. Jeszcze tylko próbujemy przejść na molo, ale i tu spotyka nas porażka, bo tam przygotowywany jest na dziś koncert i wchodzić można tylko z biletami na stateczki wycieczkowe. To już kolejna porażka. Decyzja więc powrotu do samochodu i udania się do „downtown” przyjęta przez aklamację.
Centrum miasta sprawia wrażenie bezludnego. Prawie w ogóle nie ma spacerowiczów, pojazdów na ulicach jak na lekarstwo. Naszym celem jest „Tower City Center”, wysoki budynek z wieloma sklepami, barami i restauracjami, który oprócz tego, że ma kształt przypominający warszawski Pałac Kultury, to powinien mieć taras widokowy, z którego obejrzymy panoramę miasta. Niestety mamy kolejne niepowodzenie. Taras widokowy jest w remoncie i nici z oglądania.
Dodam tylko, że Elżbieta omal  nie kupiła sobie butów (nie było odpowiedniego rozmiaru), a w centrum budynku znajduje się fontanna z kilkoma rurkami, z których wytryska woda i która od czasu do czasu tworzy przedstawienie, bo wytryskiwana woda jest wykonywana w rytm grającej muzyki. Fajnie się to ogląda.
Wracamy do pojazdu i tym razem kierujemy się do Centrum Uniwersytetu Cleveland. Zwiedzamy je jedynie zza szyb pojazdu, a Elżbieta pstryka zdjęcia przez szybę jak oszalała. Zdziwienie w nas budzi, mijana po drodze, Clinc of Cleveland.
Jest ogromna, w wielu nowoczesnych budynkach. Nie zwidzamy jej, tak jak i innych budynków uniwersyteckich. Jedziemy jeszcze szukać polskich śladów na ziemi amerykańskiej, a więc kolejnej „polskiej” dzielnicy. Dwa nasze GPSy, Ania i telefon Krzysztofa wreszcie zaprowadzają nas pod kościół św. Stanisława. To ponoć centrum również tej polskiej dzielnicy. Ale ten kościół, mimo, że dzisiaj jest wielkie święto kościelne, jest zamknięte, a na zewnątrz żadnej żywej duszy.
Tak naprawdę brakuje nam kogoś, kto mógłby przypominać polaka, bo nieliczne, ciemnoskóre osoby poruszające się po ulicach nie przypominają naszych rodaków. W pobliżu kościoła dostrzegliśmy budynek, na którego bocznej ścianie wyrysowany był orzeł, a na froncie którego wisiała flaga amerykańska i polska.
Sądząc, że i sklep w nim się mieszczący będzie polski wchodzę do niego. Pytam ekspedientkę po angielsku, czy to polski sklep, a ta odpowiada mi że tak prawie. Mówię więc po polsku, że jesteśmy z polski i prawie natychmiast jednak po anielsku to samo dodając, że szukamy polskiego sklepu i restauracji o której słyszeliśmy. Pani poinformowała mnie, gdzie taki się znajduje i jak tam dojechać. No to pojechaliśmy i znaleźliśmy. Sklep i bar nie budził zaufania. W sklepie szereg polskich towarów oraz woda gazowana „nałęczowianka”. To rarytas na ziemi amerykańskiej. W drugiej części kilka stolików. Za 6,99$ można zjeść  z tzw. „open bar”. Jest bigos, ziemniaki w łupinach, skrzydełka kurczaka, kiełbasa w tłuszczu, gołąbki, makaron, jakieś ciasto i arbuz (zmieniamy stan z Ohio na Pensylwania - 2009-08-15 17:29). Pięcioro z nas decyduje się tu zjeść obiad, tylko Krzysztof jest odmiennego zdania – on już odwykł od takich potraw. Kupujemy jeszcze zgrzewkę nałęczowianki i jedziemy szukać kolejnych polskich śladów, ale to nam się już nie udaje. Wrażenia z „polskiej” dzielnicy są nie najlepsze. Wiele domów opuszczonych, okna i drzwi zabite płytą pilśniową, wiele budynków małych w kiepskim stanie. O upadku dzielnicy świadczy również i wszech obecność mieszkańców o ciemnej skórze – to pewnie niziny społeczne, nie zawsze przestępcze. Wieczorem pewnie bałbym się tam wyjść na ulicę. Zaprzecza to również mitom polaków o „polskich amerykanach”. Jeżeli już to niewielu się dorobiło i wówczas z pewnością wyprowadziło się z takiej dzielnicy. Jeśli nawet ta dzielnica to „polska” dzielnica, to oznak tego jest tam niewiele – to jednak nie Chicago.
Druga refleksja dotyczy samego Cleveland. To miasto, mimo, że 500 tyś. Mieszkańców nie sprawia wrażenia metropolii, Takie trochę prowincjonalne, senne miasto. W porównaniu do San Francisco, mieście o podobnej liczbie mieszkańców, jest to wyraźna prowincja. Na uwagę z pewnością zasługuje klinika. Miałem wrażenie, że jest to centrum medyczne dla całego miasta, ale może się mylę.
Wyjeżdżamy z Cleveland bez specjalnego zachwytu. Wojtek zza szyb pojazdu pokazuje nam miejsce, gdzie stał hotel w którym mieszkał w czasie swojego pierwszego pobytu w stanach. Hotelu już nie ma – jest goła ziemia. Niczego nam nie komunikując kilka, może kilkanaście mil dalej zjeżdża z drogi i staje obok niskiego, ale za to rozległego budynku – to miejsce, gdzie cztery razy był na szkoleniu.
Do takich miejsc zawsze wraca się z sentymentem. Ja to rozumiem. Dziś budynki tej szkoły czekają na swojego kolejnego właściciela i pewnie dopóki kryzys nie minie będzie go trudno znaleźć. Kiedyś w znacznej części budynki te należały do Pickera, ale i Pickera dzisiaj już nie ma. Wykupił go Philips, przejął know how i z wielu byłych pracowników rezygnował. Tak toczą się koleje losów.
Przekroczyliśmy kolejną granicę stanów. Z Ohio wjechaliśmy do Pensylwanii. Stanęliśmy jak zwykle w Visitors Center i wzięliśmy mapę stanu. W Pensylwanii będziemy tylko chwilkę, za niedługo znów przekroczymy granice stanów tym razem wjedziemy do stanu New York. Jedziemy bowiem drogą stanową wzdłuż brzegu jeziora Erie i gdy wytyczano granice stanów, według linijki, ktoś pewnie ważny zdecydował, że stanowi Pensylwania też się należy dostęp do „morza” i wykrojono odcinek o długości około 100 km takiego właśnie terenu, gdzie największe miasto to Erie, miasto o nazwie takiej samej jak nazwa jeziora. Aktualnie jest 18:24 i za około 1 godzinę powinniśmy dotrzeć do naszego hotelu.
Przekroczyliśmy wspomnianą wyżej granicę między stanem Pensylwania i New York. Szukamy Visitor Center, a zamiast tego nasza droga stanowa wjechała na jezioro – most na jeziorze.
Sprawdzamy nazwę – jest trudna i pierwotnie odczytuję ją jako Chatanoga, ale Ania wyprowadza mnie z błędu, tak naprawdę nazywa się ono Chautauqua – czyli jak znalazł Krzysztof oznacza to „worek związany w środku”. Nazwa zapewne pochodzi od kształtu samego jeziora. Ale o tym wszystkim dowiedzieliśmy się z kolejnego pięknego miejsca, terenu rekreacyjno-widokowego o takiej samej nazwie. Gdybym nie widział pewnie bym nie uwierzył, że można zrobić takie miejsce i tak ładnie je utrzymać.
Po drodze, w zasadzie już Jamestown, stanęliśmy by zatankować i zjedliśmy frytki w McDonalds. Potem dotarliśmy do hotelu, znowu Best Western, a więc znany już standard. Po około pół godzinnym odpoczynku wychodzimy na mały wieczorny spacer po mieście. Na ulicach jest niewiele ludzi, tyle co u nas, nie jesteśmy więc zdziwieni, choć Krzysztof mieszkający w Nowym Jorku, przyzwyczajony jest, że tam życie kwitnie dookoła zegara. Miasteczko o wielkości Koła, różni się jednak trochę od naszych miasteczek.
Zauważyliśmy dwa teatry, sporo pubów i restauracji a budynek miejscowych władz budzi podziw. Ciekawe (niesamowite) miejsce to uliczka zbiegająca w dół, w poprzek niej kable elektryczne, ściany wymalowane kolorowo i schody zewnętrzne, na których zrobiłem Elżbiecie i Wojtkowi zdjęcia. Wracamy do hotelu, by zrobić przeszukanie i zarezerwować nocleg na kolejny dzień. Zajęcia te zajmują nam czas do północy, więc pora spać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz