niedziela, 27 lutego 2011

Dzień czwarty: z Wooster do Cleveland

O siódmej zadzwonił budzik. Nie wiem czy się wyspałem, więc włączyłem drzemkę. Wstałem o 7:30. Trzeba sprawdzić co się dzieje na świecie i giełdzie. Czas tak szybko zmyka. O 8:30 budzę Elżbietę – już się przecież wyspała, a tu trzeba nawiązać łączność z domem. Rozmowa przez skype trwa 20 minut. Potem krótka rozmowa telefoniczna z mamusią i trzeba koniecznie iść na śniadanie (bo przepadnie).
Jeszcze wysłanie powiadomień do matki Wojtka o albumach zdjęciowych i możemy wyprowadzać się z hotelu. Ale nadal nie mamy zabukowanego noclegu na kolejny dzień więc siadamy w lobby i na trzech kompach szukamy dobrego noclegu. Wraz z decyzjami zajmuje nam to około 1 godziny i wreszcie wyjeżdżamy do kraju amiszów.  Pierwsza miejscowość  do zwiedzania to miasteczko Millersburg.

Znowu uderza nas porządek, czystość i coś czego nie potrafię nazwać, ale powoduje, że człowiek ma wrażenie, że tu wszystko jest poukładane. Nieopodal naszego przystanku stoi okazały budynek przypominający ratusz. Jak podchodzimy bliżej znowu okazuje się, że jest to siedziba miejscowego sądu. Wchodzimy oczywiście, bo po to też tu przyjechaliśmy. Na zewnątrz informacja, że dla odwiedzających wejście nie po schodach, tylko bokiem. No to wchodzimy. Zatrzymuje nas szeryf (jak ja razy dwa) i przepuszcza nas przez bramkę z wykrywaczem metalu. Nie ma żadnych problemów więc wita nas i mówi by iść na piętro – może nas ktoś oprowadzi. I rzeczywiście na korytarzu spotykamy miłą panią, która dowiadując się, że jesteśmy z Polski i zwiedzamy, staje się naszym przewodnikiem. Najpierw sala rozpraw.
Tradycyjny styl wszystko na swoim miejscu. Dowiadujemy się o problemach ze stropem blaszanym (zostaje ocieplony), o rozmieszczeniu poszczególnych elementów procesu sądowego, a aktualnym sędzi, jedynym dla obszaru z około 45 tyś ludzi, wybieranym w wyborach powszechnych na sześcioletnią kadencję. Dowiadujemy się w skrócie o organizacji sądu, gdzie sędzia, rozstrzygający wszystkie rodzaje spraw ma do pomocy trzech pomocników, a do przekazywania spraw do wyższej instancji w wyniku apelacji jest tylko jedna osoba – pani przewodnik. Nam wydaje się to nie możliwe, bo to samo u nas robią tabuny ludzi.
Przewodnik pokazuje nam gabinet sędziego i jego prywatne biuro. Prowadzi nas do Sali sądu rodzinnego i narad ławy przysięgłych. Opowiada ciekawie i chętnie odpowiada na nasze pytania. Na koniec prowadzi nas do biura swojej koleżanki, która bywa uchem sędziego w czasie posiedzeń sądu. Jej obowiązkiem jest nasłuchiwanie, ewentualne reagowanie na polecenia sędziego i podsyłanie mu dokumentów i informacji. Taki sufler sędziego. Dziękujemy pani gorąco – jesteśmy bardzo usatysfakcjonowani. Wracamy do samochodu, odjeżdżamy. Pora na Berlin.
Pierwsze wrażenie, że czas tutaj stanął. Trochę sztucznie go zatrzymano, a mimo to w pewnym sensie to skansen dla zwiedzających. Zarówno towary w sklepach jak i w magazynach z antykami towary jak z innego świata, tak circa sprzed 10 lat. No i wszędzie pamiątki przypominające, że to teren turystyczny. Może uznają prostotę, ale pieniądze też się liczą.
Zwiedzamy sklep z pamiątkami i zjadamy loda brzoskwiniowego, idziemy dalej obok najstarszego domu w mieście z 1817 roku. Dalej jest magazyn typu „mydło i powidło” Antique Mall z minionych lat. Nie wiem tak naprawdę co tam można by kupić, ale jakoś tam z tego żyją. Czujemy już pewne zmęczenie więc wracamy do samochodu. Po drodze jeszcze sklep z lalkami ręcznie robionymi,
 gdzie chwalą się, że jest ich 2000. Jest już po 15:00 a my jedziemy do serowarni.


50 rodzajów wyrabianych przez amiszów serów, które można spróbować i zakupić. Zaskakują nas wybornym smakiem od łagodnych i delikatnych po ostre, palące żywym ogniem. Są sery z papryką, cebulą, czosnkiem, zwykłe i wędzone, robione według najstarszych procedur i te całkiem z nowych pomysłów. Raj dla podniebienia. Kupiliśmy kilka, tak na wieczorną przekąskę i wyjeżdżamy.  Jedziemy w kierunku hotelu, ale przecież ciągle rozglądamy się wokół i trafiamy na sklep z wyrobami czekoladowymi. Są najprzeróżniejsze i w najróżniejszych kształtach. My jednak zamiast wyrobów czekoladowych kupujemy galaretki i migdały. Śmieszne no nie?
No teraz już pora wracać, a w zasadzie poszukać miejsca na obiad. Wojtek dostrzega po drodze restaurację amiszów więc celem nowego doświadczenia stajemy by coś przekąsić. Niczym specjalnym nas nie zaskakuje i choć mamy pewne problemy z wyborem z karty dań zjadamy całkiem udany, smaczny i obfity posiłek. Teraz już prosto do Cleveland do hotelu. Jest prawie 19:00 więc pewnie koło 20:00 – 20:30 będziemy na miejscu.
Tak jak napisałem, około 20:30 byliśmy już w pokojach hotelu La Quinta. Nie jesteśmy już zdziwieni, bo przecież znamy standard – to ten sam co Best Western, a więc duży pokój, dwa szrokie bardzo wygodne łóżka, telewizor, biurko, umywalka z zapleczem do kawy lub herbaty, i łazienka. Do tego oczywiście deska do prasowania i żelazko, czyli wszystko co może nam być potrzebne. Padamy na łóżka i robimy chwilę na „brzuszki” – odpoczywamy. Po około godzince spotykamy się razem i rozważamy kolejny dzień – to przecież Cleaeland, miejsce, gdzie kilkakrotnie Wochu studiował pracując dla Pikera. W planie mamy „Glen Reaserch Center” NASA, a potem muzeum Rock and Rolla. Jednak okazuje się, że zaplanowana przez Anię, głównie pod kątem Krzysztofa, wizyta w R&R muzeum, w zasadzie nikogo specjalnie nie interesuje, a w szczególności Krzysztowa. Dobrze czasami skonfrontować plany z oczekiwaniami. Zyskujemy więc kilka godzin, które Krzysztof proponuje wypełnić wizytą w „polskiej” dzielnicy Cleveland. Jest ogólna zgoda i zadowolenie, robi się późno więc idziemy spać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz