No to zaczynamy.
Godzina 3:15 pobudka. Niecałe 3 godziny snu muszą wystarczyć. Jeśli chcemy zdążyć to trzeba wstać od razu. Elżbieta pierwsza podniosła się, jest dobrze. Łazienka, ubranie, pożegnanie z rodziną. Niewiarygodne, ale te kilka spraw zabrało nam ponad pół godziny. Ładujemy peugeota i o 3:48 ruszamy do pierwszego etapu Konin-Poznań. Droga pusta, szybka więc nawet trochę szybciej niż zakładałem dojeżdżamy do Poznania (godzinka) i do Wochów (współtowarzyszy podróży), którzy o dziwo, jakby czekali na nas. Bagaże wynosimy za furtkę, a samochód do garażu. Jest już 5:10, czyli tak jak zakładałem.
Taksówki są zamówione na 5:45 więc mamy chwilę na kawę i może coś mocniejszego. Robimy jeszcze tylko kilka zdjęć i zjawiają się taksówki. Jedziemy na lotnisko – etap drugi podróży.
Znowu mamy trochę czasu, bo to przecież małe lotnisko i tu nikt się nie spieszy. Wcale nie trzeba być na dwie godziny przed odlotem i stać w długiej kolejce. Wochu wyliczył, że do „naszego” ATR42 – samolot którym lecimy do Monachium – zapisało się 16 osób – mniej niż połowa miejsc zajętych. Tak więc czekamy, czekamy i zaraz potem lecimy. Raptem półtora godziny i już jesteśmy w stolicy Bawarii. Trzeci etap podróży za nami.
Lotnisko ogromne, na tyle że udaje nam się przejść z jednej strefy bezcłowej do hali, z której wyjść możemy jedynie przez kontrolę paszportową. To nic, „niemioszki” też mogą sobie spojrzeć w nasze paszporty – niczego im nie brak. Pierwsze czego szukamy to palarni. Wochu już musi zapalić. Po dwukrotnym zapytaniu wreszcie, trochę przypadkiem spostrzegamy pomieszczenie gdzie wyraźnie widnieje napis o zgodzie na palenie, które z pewnością zabija. Ale czy na pewno. Wewnątrz, mimo że nie ma specjalnych urządzeń oczyszczających powietrze, a w pomieszczeniu jest kilku palących, nie ma się wrażenia, że jest zadymione. Jak oni to robią? Po wypaleniu podwójnego papieroska idziemy na piwo – dobre niemieckie piwo. Wochu sprawdza czy jest Internet i… jest T-mobile. Udaje się zalogować, ale do dyspozycji jest jedynie strona operatora. Jeśli chce się pełnego dostępu to trzeba zapłacić 8 euro za godzinę – sporo więc rezygnujemy z tej przyjemności. Ponieważ okazało się, że Lidka nie ma miejsca w samolocie do Chicago, Wochu idzie sprawdzić co jest w tej sprawie. Przechodzi więc do strefy UNITED AIRLINES. To tak jakby na lotnisku zrobiono strefę zdemilitaryzowaną pod protektoratem amerykańskim. Mimo, że nie ma szczegółowej kontroli to urzędnik graniczny zadaje pytania o to kto pakował bagaże, czy ktoś prosił o przewiezienia czegoś i tym podobne. Trochę głupio, bo my nie znamy praktycznie angielskiego ani niemieckiego, a urzędnik za to polskiego, czyli takie „ mówił chłop do obrazu, a ten ani razu”.
Poszło wszystko jednak dobrze i teraz siedzimy w Beingu 777 na wysokości 11000 metrów nad Islandią. Jest 16:43 „naszego czasu” i mamy jeszcze sporo godzin w powietrzu.
Przylecieliśmy do Chicago o 15:30 czasu miejscowego. To tylko około pół godziny później niż zakładał plan lotu. Byliśmy trochę zmęczeni, ale i szczęśliwi, że wreszcie na ziemi. Wypuszczono nas przez niekończące się korytarze do Sali odpraw. Ponieważ nie tylko nasz samolot w tym czasie wylądował więc w sali było kilkaset osób. Wszyscy oczywiście czekali w kolejce wyznaczonej słupkami połączonymi taśmą. Osoby z obywatelstwem USA mieli jedną kolejkę, a pozostali drugą – nasza była dłuższa. Krok po kroku posuwaliśmy się do przodu, by po około dwóch godzinach od wylądowania znaleźć się wreszcie przed obliczem urzędnika imigracyjnego. Podeszliśmy całą piątką, jako że to przecież cała wycieczka i bez najmniejszych problemów, po zeskanowaniu wszystkich 10 palców rąk oraz zrobieniu twarzowego zdjęcia wreszcie byliśmy w Ameryce. Jeszcze w hali odlotów odszukał nas Krzysztof, syn Lidki, która z kolei jest siostrą Ani – byliśmy w komplecie. Amerykanie, chyba w trosce o klienta, mają tzw. „shutle”, czyli darmową dla klienta podwózkę do wypożyczalni pojazdów, lub też hotelu. Z takiej właśnie podwózki skorzystaliśmy i tym sposobem znaleźliśmy się a biurze ALAMO. Wochu wcześniej już wybrał i zarezerwował pojazd, ale trzeba było załatwić formalności. Poszliśmy razem, choć sam pewnie poradził by sobie bez problemów. W końcu to on zna język a nie ja. Obsługiwał nasz średnio gruby afroamerykanin, który raz po raz stukał coś w klawiaturę (starą i zdezelowaną), a od czasu do czasu pisał coś niezgrabnie na prospekcie (jak mi się wydawało) wypożyczania pojazdu. Oczywiści zaproponował również dodatkowe ubezpieczenia na różne przypadki szczególne pokazując korzyści. Mimo, że Wojtek nigdy z tego nie korzystał, tym razem daliśmy się namówić i nasz rachunek wzrósł jeszcze o prawie 100 USD. Nic to, kiedy zabezpieczaliśmy się na wypadki, które mogły nas kosztować wielokrotnie więcej. Wreszcie jednym długopisem (czerwonym) napisał wielkimi literami „NO SIENA” i już mogliśmy sobie wybrać dowolny SUV z placu.
Stało ich tam kilka (Siena też). Pierwszy z brzegu to VW, dalej Fordy, Dodge i inne amerykańskie. Większość obejrzeliśmy pod kątem zmieszczenia ludzi i bagażu. W zasadzie wszystkie się nadawały więc sprawdziliśmy jeszcze tylko stany liczników. Ten pierwszy właśnie miał wpisane ilość przebytych kilometrów: 5 555, więc i ilość i sama liczba przypadła nam do gustu i decyzje zapadły. Pakujemy bagaż i ludzi i jazda do hotelu. Mimo, że ten znajduje się w pobliżu lotniska to mamy do przejechania kilkadziesiąt mil, bo to trochę naokoło. Dzięki GPS w postaci Ani i iPoda Krzysia wszystko trafiamy i już około 19:00 jesteśmy w hotelu o wdzięcznej nazwie Beymont. Tu w zasadzie też mamy rezerwację. Piszę w zasadzie, bo jak się okazuje, mimo przedstawionych wydruków z rezerwacji „on line” pani tego nie ma w komputerze. Nie wpadamy w żadną panikę, zupełnie nic się nie dzieje. Na wydruku potwierdzenia, który ma Wojtek jest też numer telefonu firmy, która odpowiedzialna jest za procedurę rezerwacji on line. Po krótkiej rozmowie okazuje się, że będzie wszystko OK, bo pokoje są wolne, informacja o rezerwacji i opłacie jest, tylko trzeba to jeszcze przesłać. Czekamy spokojnie około pół godziny i wreszcie mamy klucze do pokojów – jest już prawie 20:00 a więc mniej więcej 24 godzina naszej podróży.
Pokoje są ładne, dwa duże łóżka stolik z telewizorem, biurko, klimatyzacja, umywalka w kąciku higienicznym, łazienka z wanną, prysznicem, kibelkiem, deską do prasowania i żelazkiem. Do tego wszystkiego jest jeszcze ekspres do kawy i herbaty całym zestawem do jej zrobienia. Wspaniałe warunki za stosunkowo niewielkie pieniądze. Oczywiści pierwsze co sprawdzam to „free internet”. Jest. Czyli nic lepszego nam nie potrzeba.
Wszyscy jesteśmy bardzo zmęczeni więc Krzysztof robi drinka z wódki żołądkowej gorzkiej z dodatkiem naturalnego soku z wyciśniętej cytryny oczywiście z lodem. Pijemy ciesząc się Ameryką. Po powrocie do pokoju – około 22:00 czasu miejscowego okazało się, że jednej z walizek nie można otworzyć. Kluczyki od kłódek miałem przypięte do zestawu swoich kluczy, a te zostawiłem w peugeocie w garażu u Wojtka. Elżbieta nie ma dostępu do swoich rzeczy, bo ja nie chcę zniszczyć walizek. Walczę z problemem przez około 1,5 godziny i poddaję się. Mam pomysł by kłódkę przeciąć kupując nazajutrz małą piłkę do metalu. Wykonuję jeszcze obiecany telefon do mamusi i kładę się spać – jest prawie północ.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz