niedziela, 6 marca 2011

Dzień szósty: Z Jamestown przez Niagara Falls do Batavii

Nastawiony budzik dzwoni o 7:30, ale może jeszcze trochę pośpię. Ponownie budzę się ponad godzinę później z wrażeniem, że możemy nie zdążyć na śniadanie. Budzę Elżbietę i zbiegamy szybko na śniadanie. Nie jesteśmy tak bardzo spóźnieni, bo Lidka z Krzysiem oraz Ania z Wochem też dopiero jedzą śniadanie. Po śniadaniu pora na "rozmowy z Polską", pakowanie i o 11:00 (tak tutaj kończy się doba hotelowa) wyprowadzamy się z pokoju. Dzisiejszy plan to odbiór biletów Lidki i Krzysia, którzy wieczorem wracają do Nowego Jorku, a potem największy na świecie prysznic, czyli Niagara Falls.
Buffalo, gdzie odbieramy bilety widzimy z okien samochodu i nie mamy specjalnych wrażeń. Kierowca ze swoim przybocznym GPSem Anią niemal bezbłędnie trafiają na dworzec autobusowy. Mamy 15 minut postoju i wtedy właśnie fotografujemy „Liberty Building”, na dachu którego stoi replika Statui Wolności.
Wszystko to przy ulicy Clintona, ale nie sądzę by w tym przypadku chodziło o nazwisko byłego prezydenta. Elżbieta fotografuje jeszcze inne obiekty z tego miejsca i możemy jechać do głównego celu dzisiejszego dnia – Niagara Falls.
Fragment autostrady jest płatny, tak samo jak most, który Ania fotografuje. Wreszcie jesteśmy w pobliżu atrakcji dnia. Szczęściarz Wojtek bez problemu znajduje miejsce do zaparkowania (10$), w bezpośredniej bliskości wejścia na teren rekreacyjny związany z wodospadem. Ponieważ była już 14:00, a wchodziło się do takiego pomieszczenia, gdzie były zarówno pamiątki i gadżety, jak i bary szybkich potraw lub kawowe z napojami, trzeba było spożyć lunch. Zamówiliśmy po kawałku pizzy (oczywiście peperoni) i po kawie. Po tym posiłku mieliśmy siłę by skierować się pod wodospad.  Wykupiliśmy bilet (13,50$ na twarz), za który mieliśmy rejs stateczkiem pod sam spad wody i taras widokowy. Nie czekaliśmy na wejście na statek – to właśnie on czekał na nas, nie kłębiliśmy się na dziobie, tylko pozostaliśmy na rufie, na dolnym pokładzie.
Dzięki temu zalało nas trochę tylko mniej wody, ale widoki i tak mieliśmy zapierające dech w piersiach. Statek przepłynął obok amerykańskiej części Niagary
 i udał się w kierunku podkowy głównej części wodospadu. Przez około 5 minut stał skierowany dziobem w kierunku środka podkowy wodospadu, w odległości od ściany wody może 50, a może 100 metrów.
Nie sposób ocenić odległości, bo z każdej strony wrze woda, pada rzęsisty deszcz i w tym wszystkim poruszał się jeszcze kolagen wodny tworząc mgłę. Wspaniałe widowisko. Byliśmy zachwyceni ogromem i wspaniałością  tego tworu przyrody. Cały rejs nie trwał długo, więc wkrótce przybiliśmy ponownie do brzegu i wybraliśmy się w krótką pieszą wędrówkę szlakiem w samo pobliże spadającej wody. Pobliże to nazwa trochę na wyrost, ale jak się tam wejdzie, to ma się wrażenie, że weszło się w obszar ulewnego deszczu. Mnie osobiście rozbawiło to do rozpuku.  Ubawiłem się setnie mimo, że buty i stopy miałem przemoczone, aż mi chlupotało w butach.
Odpoczywamy sobie na zielonym trawniku. Żadne zakazy, typu „szanuj zieleń” czy „nie deptać trawników”. Wie o tym też wiewiórka, która pewnie wie również i o tym, że ludzie dają smakowite rzeczy, więc podchodzi bardzo blisko, tak blisko, że udaje mi się uchwycić ją całkiem z bliska. Zabawna. A potem zdjęcie ku przestrodze – młoda osoba na wózku – okropnie otyła. Nie zamieszczę tego zdjęcia, nie mam jej zgody na to.
Pora jechać dalej – do hotelu. Wszyscy czujemy się jak po całym dniu "plażowania" – nasłonecznieni i nawilżeni, ale w znakomitych nastrojach.
Jesteśmy w hotelu – jest godzina 18:02
Rezerwacja bez zarzutu. Hotel niezłej klasy to i pokój na poziomie – nie odbiega od poprzednich, a może nawet przewyższa. Jest wszystko, łącznie z lodówką, niestety pustą i kuchenką mikrofalową. Ponieważ dzisiaj wieczorem, około 23:00 Lidka z Krzysiem odjeżdżają do Nowego Jorku idziemy na kolację w hotelu. Wcale nie jest specjalnie drożej niż w innych, czasami o wiele niższej kategorii jadłodajni. Kolacja jest pyszna, a towarzystwo baaaardzo miłe. Cóż jesteśmy znów zadowoleni, który to już raz?
Jeszcze tylko wymieniamy się zrobionymi dziś zdjęciami, Lidka i Krzysztof pakują się, Wochu z Anią ich odwożą do Buffalo, na autobus. A ja? Ja przesyłam zdjęcia na serwer, kończę dziennego bloga i też kładę na serwerze. Koniec dnia – jutro jedziemy dalej, tym razem do Syraqiuz.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz