środa, 23 lutego 2011

Dzień trzeci: z Chicago do Wooster

O piątej budzi nas telefon. Niech dzwoni, rano się wyjaśni. O 6:30 poczułem się wyspany, więc wstaję. Mam wrażenie, że nastawiony budzik na 7:00 to trochę mało czasu by zdążyć się umyć, spakować, skontaktować z domem, zjeść śniadanie i być na czas przy samochodzie. Wstaję. Komputer, giełda (są wzrosty – jest dobrze), pakowanie, prasowanie, kąpiel… Rzeczywiście czas ucieka jak głupi, spieszymy się ale i tak spóźniamy się trochę. Ale wszyscy są trochę spóźniają, więc nic się nie dzieje. Opuszczamy hotel o 8:15 i jedziemy do „polskiej” dzielnicy – Millwake Ave – Jackowo. Musimy się przebić przez normalny ruch. Nie ma tragedii, ale też nie rozwijamy zawrotnych prędkości. Ponieważ "Nasz GPS" działa trafiamy bezbłędnie. Pojawiają się polskie napisy, anonse, szyldy sklepowe. 

Dzielnica nie sprawia wrażenia bogatej i niczym specjalnym się nie wyróżnia. Wiele sklepów, domów na sprzedaż i do wynajęcia – pewnie kryzys. Ale możemy sobie powiedzieć  - byłem, widziałem. Tylko taka refleksja przy budynku z dużym szyldem POLAMER. 


Jeśli mnie pamięć nie myli jedyna firma zagraniczna, która miała przywilej pośredniczenia z socjalistyczną Polską. Na szybie napis o koncie „A”, takim jaki prowadziło PKO S.A. dla walut zagranicznych. Sądząc po okazałości budynku, firma nigdy nie osiągnęła wielkości, taka drobna manufaktura, żerująca na obostrzeniach socjalizmu. Smutne to, ale prawdziwe.
Dalej szukamy głównego centrum polskiej dzielnicy – kościoła  św. Jacaka przy ulicy Wolfram. 

Znowu dzięki kierowcy trafiamy bezbłędnie – jest kościół, jest Polska. Dziwi mnie tylko, że u nich nasz Jacek, to na angielski Hiacynt, ale to pewnie tylko folklor, bo kościół nie mógł być poświęcony św. Dżekowi.
Kościół św. Jacka to porządnie utrzymany, pewnie dobrze dotowana parafia, centrum polskości w tym regionie. Polacy zawsze gromadzili się wokół kościołów wierząc, że wiara pomoże im w codziennych troskach. Przy kościele szkoła oraz sale rekolekcyjne i dom parafialny. Zaraz za posesją dotyczącą kościała jest „Dom Sióstr” pewnie klasztor przykościelny. Po drugiej stronie ulicy budynki mieszkalne, a na wizytówkach typowe polskie nazwiska. 
Jedziemy dalej. Pozostał jeszcze jeden akcent polski ważny w tym miejscu – to polskie muzeum. Jedziemy prawie całą niezwykle długą Millwake Ave, wzdłuż malejących numerów posesji. Dzielnica wg Krzysia trochę przypomina też dzielnicę meksykańską i inne temu podobne znajdujęce się w pewnej odległości od centrum. Znajdujemy muzeum, budynek oznakowany stoi, a nawet bramę wejściową ma otwartą. Na zewnątrz opisy potwierdzają przeznaczenie, ale zwiedzać nie można – w czwartki nieczynne, a w pozostałe dni czynne od 11:00 (a u nas jest dopiero 10:00) Trudno nasza strata.
Zatem jedziemy dalej. Naszym celem jest dzisiaj Wooster, a po drodze co się trafi. I trafiło się. O 10:30 wjeżdżamy do Indiany, kolejnego stanu. Zatrzymujemy się przy Visitors Center. To pewnie tutaj wykonano karę śmierci, dla chicagowskiego gangstera Dilingera, bo jedną z pozycji w sklepiku z pamiątkami to powieść o jego historii. W samym VC rzuciło nam się na oczy ściana ważnych dla regionu osobistości, aktorów, czy noblistów. 

Warto pamiętać o wielkich wywodzących się z naszego środowiska. Jedziemy dalej.
 Wspominałem już miasto naszego przystanku: Warsow w stanie Indiana, czyli inaczej mówiąc Warszawa, tylko trochę zamerykanizowane. Jest to miasto Tadeusza Kościuszki i wszędzie to widać. Uderza w nas czystość i ład w tym mieście. Zatrzymujemy się przy okazałym budynku, który pierwotnie sądzimy że jest to ratusz.

Idziemy zwiedzać. Wchodzimy do budynku i wkrótce wyjaśnia się, że to jest budynek sądu wraz z działem ksiąg wieczystych. To właśnie tutaj wszędzie jest informacja, że to jest miasto Tadeusza Kościuszki. Wchodzimy na piętro i do dużej Sali, która wygląda jak z filmu. To z pewnością dostojna sala rozpraw. Wszystko gotowe by za chwilę wpuścić widzów strony, ławę przysięgłych i wreszcie sędziego. 

Ale dziś pewnie rozprawy nie będzie. Ludzie pracują w swoich biurach i nikt się nie dziwi naszej wyciecze. Tu też nam się podoba, nie hałasujemy, nie rozrabiamy, tylko patrzymy.
Na zewnątrz pomnik pamięci poległym z tego regionu, a może z Warsow, w różnych walkach i wojnach. Są tu nazwiska związane również z wojną w Iraku i Afganistanie – zginęli za wolność kraju i świata.
Jest już 13:30 i Wojtek rzuca myśl o lunchu w Pizza Hutt. A dlaczego nie? Zgadzamy się i już po chwili siedzimy przy sześcioosobowym stoliku. Wybór pizzy jest prosty – jedyna jaka wchodzi w grę to peperoni. Trzy małe i open bar sałatkowy dla każdego oraz dzbanek piwa (Wochu – kierowca – tylko duża cola) Uczta za 10USD na twarz – jak za darmo, pełna wyżerka. Nawet Ania się sobie dziwi, że jest wstanie tyle zjeść. Teraz potrzebne tylko wygodne łóżko do robienia brzuszków, ale niestety brak. Jedziemy więc dalej.  Ponieważ nie wiedzieliśmy o zmianie strefy czasowej, według czasu chicagowskiego o 17:30, a faktycznie według miejscowego już czasu 18:30 zatrzymujemy się w McD’s.W zasadzie bez historii, ale mieliśmy jeden moment stresu. Elżbieta zabrała ze sobą aparat fotograficzny i zapomniała zabrać wychodząc z McDs. Ponieważ posiedzieliśmy jeszcze chwilę na zewnątrz i dopiero poszliśmy do samochodu, minęła spora chwila, jak straciliśmy go z oczu. Wróciliśmy na miejsce, ale aparatu nie było. W sumie okazało się jednak, że ktoś oddał go obsłudze i w ten sposób nam nie zginął. 
Aktualnie pokonujemy ostatnie 100 mil do miejsca docelowego. Robi się powoli ciemno, ale pewnie już nie daleko. Jest 2009-08-13 20:21

1 komentarz: