Rano budzę się o 6:20. Czuję się wyspany, pewnie to efekt zmiany czasu. Uruchamiam komputer, sprawdzam giełdę, która w Polsce potrwa jeszcze 3 godziny. Budzi się też Elżbieta, robi wspaniałą kawę i przygotowujemy się do nawiązania łączności po Skype. Udało się. Rozmawiamy pół godziny.
Idziemy na śniadanie. O dziwo jest co zjeść. Do tej pory mieliśmy złe zdanie o produktach śniadaniowych w amerykańskich hotelach. Tutaj jest inaczej. Najedliśmy się wystarczająco tym co było do jedzenia. Zbieramy się do wyjazdu na zwiedzanie Chicago. I tu dwie niespodzianki. Pierwsza, to to, że w recepcji pracuje polka: Ewelina – miła sympatyczna młoda dziewczyna, która również zdziwiona twierdzi, że w tym hotelu dotąd nie spotkała polaków. Druga natomiast to to, że nie jedziemy samochodem, tylko najpierw shutle na lotnisko, a potem kolejką do centrum i dalej pieszo. Jazda samochodem po Chicago w powszedni dzień to nic przyjemnego i tylko same problemy ze znalezieniem miejsca do parkowania i zatłoczone ulice. Wszyscy akceptujemy pomysł i rozpoczynamy wycieczkę. Busik na lotnisko to około 10 min. Potem problem jaką linią jedziemy i jak zdobyć stosowne bilety. Trochę nam to zajęło czasu, ale udało się. Jesteśmy w kolejce, która przypomina stare metro lub szybką kolej w trójmieście. Nic szczególnego, tyle, że jadąc po torach widzimy, że poruszamy się szybciej niż jadący obok ciąg pojazdów. Po prawie godzinie jazdy wysiadamy. Jesteśmy w chicagowskim city trochę przypominającym nowojorski Manhattan. Nie tak bogaty, ale wieżowce z każdej strony, i wszędzie spieszący się ludzie. Odwykliśmy od chodzenia pieszo w centrum miasta, więc może to jest właśnie dla nas odpoczynek. Pogoda jest cudowna, słonecznie i niezbyt gorąco – nic tylko wyluzować. Kierujemy się w stronę rzeki, która o dziwo nazywa się Chicago. Ciekawe skąd ta zbieżność nazw. Podziwiamy pomieszanie z poplątaniem architekturę tego śródmieścia, robimy zdjęcia i w ten sposób docieramy do rzeki. Obok budynku Wrigley’sa jest przystań stateczków spacerowych, więc decydujemy się wykupić 1,5 godzinną wycieczkę po rzece i jeziorze Michigan. Koszt na osobę 23 USD. Mamy prawie godzinę do odpłynięcia więc idziemy dalej w celu wypicia kawy lub czegoś chłodnego. Ja wybrałem ciemne piwo korzenne, które smakowało jak maść przeciwbólowa, więc nie byłem zbyt zadowolony.
O 11:45 wsiadamy na statek i rozpoczynamy rejs.
Wspaniałe nagłośnienie, dobry przewodnik, i gdyby jeszcze mówił po polsku byłbym pełen euforii. Ale przecież nie to jest ważne. Rozumiejąc piąte przez dziesiąte płyniemy po mostami ze swoją historią, ale przede wszystkim pomiędzy budynkami, z których każdy, gdy powstawał miał się czymś wyróżniać, bądź to wielkością, bogactwem wzornictwa, wysokości i wszystkim innym. Nie potrafię opisać poszczególnych budynków więc powiem tylko, że Sirs Tower nie jest już najwyższy na świecie i w Chicago. W tym roku oddany został wieżowiec Turnera, który jest bardziej nowoczesny i wyższy.
2009-08-13 15:50
Po wizycie w miejscowości Warsow w stanie Indiana jedziemy dalej, ale o tym w dalszej części. Kontynuując przerwaną postojem poprzednią myśl (zmieniamy stan na OHIO) powiem, że dopiero z tego stateczku wycieczkowego widać było rozwój ameryki, dążenie wielkich w biznesie do okazania się większym, zasobniejszym, bardziej rozrzutnym od innych, a więc budowanie swoich siedzib, czytaj pomników, wspanialszych i okazalszych. Patrząc od strony jeziora Michigen na city rzuca się też w oczy cały przekrój stylów w budownictwie. Są tam budynki z początku XX wieku i te z początku XXI wieku, a pomiędzy nimi cała gama wieżowców z kolejnych lat XX wieku. W tym miejscu mając już dystans i perspektywę zastanawiałem się co skłania tych ludzi, że koniecznie na malutkim skrawku ziemi, ściskając się niemiłosiernie piętrzą się w górę wyżej i wyżej. Patrzyłem też na brzegi rzeki. To właśnie przy niej blisko, by nie powiedzieć na samym brzegu stoją te wieżowce. Jak to możliwe, że rzeka czy wody jeziora nie niszczą fundamentów, że domy te nie zapadają się. Wydaje się to w brew logice urbanistycznej, w brew zdrowemu rozsądkowi. Ale po prostu tak jest. Najważniejsze, że wszyscy zgodnie orzekli, Wycieczka statkiem była ze wszech miar wspaniała – jesteśmy z niej wszyscy bardzo zadowoleni.
Dość już o budynkach.
Na jeziorze zostało wybudowane (usypane i zabetonowane) bardzo szerokie molo, które nazwano „Navy Pier” Jest tam wesołe miasteczko z olbrzymim diabelskim młynem, placem zabaw wszelkich dla dzieci, kino imax, trochę sklepów wątpliwej jakości i restauracji, sala widowiskowa z muszlą koncertową nabrzeżem z mewami.
Wzdłuż mola są też przystanie dla statków i taksówek wycieczkowych po wodach jeziora. Całość chroni falochron tworząc swoisty basen (nie kąpielowy).Jest to miejscowa atrakcja, miejsce spacerów i odwiedzana tłumnie przez turystów, a więc i przez nas – miejscowe atrakcje to nasz cel pierwszorzędny. Tam też zjedliśmy obiad, a jak przystało na molo na obiad była ryba. Chciałbym jeszcze tylko dodać, że to molo jest czymś całkowicie innym niż nasze polskie mola, a nazwy tej używam jedynie za przewodnikiem Pascala i na jego odpowiedzialność.
Nie trudno powiedzieć, że po tej wizycie na Navy Piersie byliśmy już lekko zmęczeni (było już około 16:00), a tu mieliśmy jeszcze przed sobą „Park Millenium” ze swoimi atrakcjami. Początkowo Wochu sugerował przejazd autobusem, ale okazało się, że jedzie jakoś na około i przy braku ogólnej akceptacji ruszyliśmy pieszo. Wydawało się, że to jest niedaleko, ale jak się okazało szliśmy około jednej godziny, przez większy czas w słońcu. Dało nam się to we znaki, ale nie żałowaliśmy – Park Millenium okazał się rewelacją. Ma początek jakaś futurystyczna budowla, która chyba stanowi scenę koncertową oraz kilkuhektarowy, świetnie utrzymany trawnik, po którym można chodzić, leżeć, biegać. Kolejną atrakcję to figura, posąg, twór, który my na własny użytek nazwaliśmy kroplą wody.
Trudno to sobie wyobrazić nie widząc tego. Wszystko wykonane z polerowanej stali? Tak jakby to coś było lustrem. Kształt tego coś jest jakby dwa gluty tworzące mostek, pod który można wejść. A pod tym mostkiem, poprzez wielokrotne odbicia traci się poczucie kształtu tego czegoś. Zadziwiające. Dalej były milenijne rzeźby i w końcu atrakcja, której wykonanie kosztowało 14 mln USD. Są to dwie fontanny stojące naprzeciw siebie.
Gdyby nie kapała z nich woda można pomyśleć dwa sześciany oddalone od siebie o jakieś 50 m. Woda normalnie spływa po ścianach tych sześcianów. Więc gdzie tu atrakcje? Ano są bo ściany tych sześcianów zwrócone do siebie wyłożone są diodami świecącymi (LED) a te z kolei stanowią ekrany. Na tych kranach pojawiają się twarze, które nawiązują ze sobą kontakt – porozumiewają się ze sobą. W pewnym momencie z ich ust wypływa dodatkowo woda. Na placu pomiędzy tymi twarzami powstaje rozlewisko o głębokości około 2-3 cm na którym baraszkują dzieci w różnym wieku, a nie rzadko po tym rozlewisku chodzą również dorośli. Znakomite miejsce.
Z Parku wychodzimy około 18:00 i teraz już jesteśmy naprawdę zmęczeni, choć bardzo z siebie zadowoleni. Kolejka powrotna na lotnisko, shutle do hotelu i już około 19:15 ponownie w hotelu. Lekki odpoczynek, zgranie zdjęć z aparatów, wymiana i synchronizacja danych i wreszcie próba wystawienia ich w Internecie. Nie wiem czy mi się wszystko udało, bo robiłem to po raz pierwszy. Mam nadzieję, że tak. Potem jeszcze omówienie i podjęcie decyzji o kolejnym dniu – również pełnym atrakcji i do łóżeczka. Rano trzeba wcześnie wstać, bo zbiórka już o 7:45 przy samochodzie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz