niedziela, 27 lutego 2011

Dzień piąty: Cleveland i dalej do Jamestown

Śpimy dzisiaj wyjątkowo długo, bo i późno wyjeżdżamy. Wstajemy o 8:30  i po porannych ablucjach idziemy na śniadanie. Przyzwyczajamy się do tego amerykańskiego, serwowanego w hotelach. Po śniadaniu jeszcze tylko krótka rozmowa telefoniczna z domem i jazda do NASA.
Jednak Cleveland okazało się niemiłe dla nas. Władze amerykańskie zmieniły swoją politykę w stosunku do obcokrajowców. Prawdopodobnie w wyniku cięć  finansowych wprowadzono ograniczenia, usuwając z tego typu centrów kontrolę obcokrajowców, a więc wstęp pozostaje tylko dla obywateli USA. Było nam bardzo przykro, ale nie zamierzaliśmy prowadzić inwazji na NASA więc wycofaliśmy się na z góry upatrzone pozycje. Planu „B” na taki przypadek nie mieliśmy, więc podjęliśmy szybką decyzję, że jedziemy nad jezioro, do muzeum Rock and Rolla zobaczyć co się tam dzieje. W drodze stwierdziliśmy, że mamy jeszcze jedną porażkę. Włożone do lodówki stojącej w pokoju Wojtka serki i kiełbaski pozostały tam nadal, choć nas już tam przecież nie ma. Duuuuża strata, szczególnie tych serków, bo były znakomite. Na krótko zaświtała myśl powrotu, ale „ojciec dyrektor” wycieczki jej nie podjął, więc stratę musimy koniecznie przeboleć.
 

Podjeżdżamy do centrum R&R, omijamy parking za 15$ i stajemy na parkingu za 6$ dalej zwiedzając pieszo. Idziemy do centrum, które mieści się na nabrzeżu jeziora Erie. Szklana konstrukcja nasuwa mi myśl o tym, jak trudno jest takie pomieszczenie schłodzić klimatyzacją w taki słoneczny dzień jak ten. Ale widocznie amerykanie potrafią, bo wewnątrz jest przyjemnie chłodno. Foyer muzeum jest iście w stylu amerykańskim. Kilka egzemplarzy oryginalnych w gablotach na zachętę, mnóstwo gadgetów do sprzedaży i jeszcze więcej ruchomych schodów pędzących w górę i w dół. Nie zachwyca nas ten obraz więc kończymy na tym nasze zwiedzanie. Jeszcze tylko próbujemy przejść na molo, ale i tu spotyka nas porażka, bo tam przygotowywany jest na dziś koncert i wchodzić można tylko z biletami na stateczki wycieczkowe. To już kolejna porażka. Decyzja więc powrotu do samochodu i udania się do „downtown” przyjęta przez aklamację.
Centrum miasta sprawia wrażenie bezludnego. Prawie w ogóle nie ma spacerowiczów, pojazdów na ulicach jak na lekarstwo. Naszym celem jest „Tower City Center”, wysoki budynek z wieloma sklepami, barami i restauracjami, który oprócz tego, że ma kształt przypominający warszawski Pałac Kultury, to powinien mieć taras widokowy, z którego obejrzymy panoramę miasta. Niestety mamy kolejne niepowodzenie. Taras widokowy jest w remoncie i nici z oglądania.
Dodam tylko, że Elżbieta omal  nie kupiła sobie butów (nie było odpowiedniego rozmiaru), a w centrum budynku znajduje się fontanna z kilkoma rurkami, z których wytryska woda i która od czasu do czasu tworzy przedstawienie, bo wytryskiwana woda jest wykonywana w rytm grającej muzyki. Fajnie się to ogląda.
Wracamy do pojazdu i tym razem kierujemy się do Centrum Uniwersytetu Cleveland. Zwiedzamy je jedynie zza szyb pojazdu, a Elżbieta pstryka zdjęcia przez szybę jak oszalała. Zdziwienie w nas budzi, mijana po drodze, Clinc of Cleveland.
Jest ogromna, w wielu nowoczesnych budynkach. Nie zwidzamy jej, tak jak i innych budynków uniwersyteckich. Jedziemy jeszcze szukać polskich śladów na ziemi amerykańskiej, a więc kolejnej „polskiej” dzielnicy. Dwa nasze GPSy, Ania i telefon Krzysztofa wreszcie zaprowadzają nas pod kościół św. Stanisława. To ponoć centrum również tej polskiej dzielnicy. Ale ten kościół, mimo, że dzisiaj jest wielkie święto kościelne, jest zamknięte, a na zewnątrz żadnej żywej duszy.
Tak naprawdę brakuje nam kogoś, kto mógłby przypominać polaka, bo nieliczne, ciemnoskóre osoby poruszające się po ulicach nie przypominają naszych rodaków. W pobliżu kościoła dostrzegliśmy budynek, na którego bocznej ścianie wyrysowany był orzeł, a na froncie którego wisiała flaga amerykańska i polska.
Sądząc, że i sklep w nim się mieszczący będzie polski wchodzę do niego. Pytam ekspedientkę po angielsku, czy to polski sklep, a ta odpowiada mi że tak prawie. Mówię więc po polsku, że jesteśmy z polski i prawie natychmiast jednak po anielsku to samo dodając, że szukamy polskiego sklepu i restauracji o której słyszeliśmy. Pani poinformowała mnie, gdzie taki się znajduje i jak tam dojechać. No to pojechaliśmy i znaleźliśmy. Sklep i bar nie budził zaufania. W sklepie szereg polskich towarów oraz woda gazowana „nałęczowianka”. To rarytas na ziemi amerykańskiej. W drugiej części kilka stolików. Za 6,99$ można zjeść  z tzw. „open bar”. Jest bigos, ziemniaki w łupinach, skrzydełka kurczaka, kiełbasa w tłuszczu, gołąbki, makaron, jakieś ciasto i arbuz (zmieniamy stan z Ohio na Pensylwania - 2009-08-15 17:29). Pięcioro z nas decyduje się tu zjeść obiad, tylko Krzysztof jest odmiennego zdania – on już odwykł od takich potraw. Kupujemy jeszcze zgrzewkę nałęczowianki i jedziemy szukać kolejnych polskich śladów, ale to nam się już nie udaje. Wrażenia z „polskiej” dzielnicy są nie najlepsze. Wiele domów opuszczonych, okna i drzwi zabite płytą pilśniową, wiele budynków małych w kiepskim stanie. O upadku dzielnicy świadczy również i wszech obecność mieszkańców o ciemnej skórze – to pewnie niziny społeczne, nie zawsze przestępcze. Wieczorem pewnie bałbym się tam wyjść na ulicę. Zaprzecza to również mitom polaków o „polskich amerykanach”. Jeżeli już to niewielu się dorobiło i wówczas z pewnością wyprowadziło się z takiej dzielnicy. Jeśli nawet ta dzielnica to „polska” dzielnica, to oznak tego jest tam niewiele – to jednak nie Chicago.
Druga refleksja dotyczy samego Cleveland. To miasto, mimo, że 500 tyś. Mieszkańców nie sprawia wrażenia metropolii, Takie trochę prowincjonalne, senne miasto. W porównaniu do San Francisco, mieście o podobnej liczbie mieszkańców, jest to wyraźna prowincja. Na uwagę z pewnością zasługuje klinika. Miałem wrażenie, że jest to centrum medyczne dla całego miasta, ale może się mylę.
Wyjeżdżamy z Cleveland bez specjalnego zachwytu. Wojtek zza szyb pojazdu pokazuje nam miejsce, gdzie stał hotel w którym mieszkał w czasie swojego pierwszego pobytu w stanach. Hotelu już nie ma – jest goła ziemia. Niczego nam nie komunikując kilka, może kilkanaście mil dalej zjeżdża z drogi i staje obok niskiego, ale za to rozległego budynku – to miejsce, gdzie cztery razy był na szkoleniu.
Do takich miejsc zawsze wraca się z sentymentem. Ja to rozumiem. Dziś budynki tej szkoły czekają na swojego kolejnego właściciela i pewnie dopóki kryzys nie minie będzie go trudno znaleźć. Kiedyś w znacznej części budynki te należały do Pickera, ale i Pickera dzisiaj już nie ma. Wykupił go Philips, przejął know how i z wielu byłych pracowników rezygnował. Tak toczą się koleje losów.
Przekroczyliśmy kolejną granicę stanów. Z Ohio wjechaliśmy do Pensylwanii. Stanęliśmy jak zwykle w Visitors Center i wzięliśmy mapę stanu. W Pensylwanii będziemy tylko chwilkę, za niedługo znów przekroczymy granice stanów tym razem wjedziemy do stanu New York. Jedziemy bowiem drogą stanową wzdłuż brzegu jeziora Erie i gdy wytyczano granice stanów, według linijki, ktoś pewnie ważny zdecydował, że stanowi Pensylwania też się należy dostęp do „morza” i wykrojono odcinek o długości około 100 km takiego właśnie terenu, gdzie największe miasto to Erie, miasto o nazwie takiej samej jak nazwa jeziora. Aktualnie jest 18:24 i za około 1 godzinę powinniśmy dotrzeć do naszego hotelu.
Przekroczyliśmy wspomnianą wyżej granicę między stanem Pensylwania i New York. Szukamy Visitor Center, a zamiast tego nasza droga stanowa wjechała na jezioro – most na jeziorze.
Sprawdzamy nazwę – jest trudna i pierwotnie odczytuję ją jako Chatanoga, ale Ania wyprowadza mnie z błędu, tak naprawdę nazywa się ono Chautauqua – czyli jak znalazł Krzysztof oznacza to „worek związany w środku”. Nazwa zapewne pochodzi od kształtu samego jeziora. Ale o tym wszystkim dowiedzieliśmy się z kolejnego pięknego miejsca, terenu rekreacyjno-widokowego o takiej samej nazwie. Gdybym nie widział pewnie bym nie uwierzył, że można zrobić takie miejsce i tak ładnie je utrzymać.
Po drodze, w zasadzie już Jamestown, stanęliśmy by zatankować i zjedliśmy frytki w McDonalds. Potem dotarliśmy do hotelu, znowu Best Western, a więc znany już standard. Po około pół godzinnym odpoczynku wychodzimy na mały wieczorny spacer po mieście. Na ulicach jest niewiele ludzi, tyle co u nas, nie jesteśmy więc zdziwieni, choć Krzysztof mieszkający w Nowym Jorku, przyzwyczajony jest, że tam życie kwitnie dookoła zegara. Miasteczko o wielkości Koła, różni się jednak trochę od naszych miasteczek.
Zauważyliśmy dwa teatry, sporo pubów i restauracji a budynek miejscowych władz budzi podziw. Ciekawe (niesamowite) miejsce to uliczka zbiegająca w dół, w poprzek niej kable elektryczne, ściany wymalowane kolorowo i schody zewnętrzne, na których zrobiłem Elżbiecie i Wojtkowi zdjęcia. Wracamy do hotelu, by zrobić przeszukanie i zarezerwować nocleg na kolejny dzień. Zajęcia te zajmują nam czas do północy, więc pora spać.

Dzień czwarty: z Wooster do Cleveland

O siódmej zadzwonił budzik. Nie wiem czy się wyspałem, więc włączyłem drzemkę. Wstałem o 7:30. Trzeba sprawdzić co się dzieje na świecie i giełdzie. Czas tak szybko zmyka. O 8:30 budzę Elżbietę – już się przecież wyspała, a tu trzeba nawiązać łączność z domem. Rozmowa przez skype trwa 20 minut. Potem krótka rozmowa telefoniczna z mamusią i trzeba koniecznie iść na śniadanie (bo przepadnie).
Jeszcze wysłanie powiadomień do matki Wojtka o albumach zdjęciowych i możemy wyprowadzać się z hotelu. Ale nadal nie mamy zabukowanego noclegu na kolejny dzień więc siadamy w lobby i na trzech kompach szukamy dobrego noclegu. Wraz z decyzjami zajmuje nam to około 1 godziny i wreszcie wyjeżdżamy do kraju amiszów.  Pierwsza miejscowość  do zwiedzania to miasteczko Millersburg.

Znowu uderza nas porządek, czystość i coś czego nie potrafię nazwać, ale powoduje, że człowiek ma wrażenie, że tu wszystko jest poukładane. Nieopodal naszego przystanku stoi okazały budynek przypominający ratusz. Jak podchodzimy bliżej znowu okazuje się, że jest to siedziba miejscowego sądu. Wchodzimy oczywiście, bo po to też tu przyjechaliśmy. Na zewnątrz informacja, że dla odwiedzających wejście nie po schodach, tylko bokiem. No to wchodzimy. Zatrzymuje nas szeryf (jak ja razy dwa) i przepuszcza nas przez bramkę z wykrywaczem metalu. Nie ma żadnych problemów więc wita nas i mówi by iść na piętro – może nas ktoś oprowadzi. I rzeczywiście na korytarzu spotykamy miłą panią, która dowiadując się, że jesteśmy z Polski i zwiedzamy, staje się naszym przewodnikiem. Najpierw sala rozpraw.
Tradycyjny styl wszystko na swoim miejscu. Dowiadujemy się o problemach ze stropem blaszanym (zostaje ocieplony), o rozmieszczeniu poszczególnych elementów procesu sądowego, a aktualnym sędzi, jedynym dla obszaru z około 45 tyś ludzi, wybieranym w wyborach powszechnych na sześcioletnią kadencję. Dowiadujemy się w skrócie o organizacji sądu, gdzie sędzia, rozstrzygający wszystkie rodzaje spraw ma do pomocy trzech pomocników, a do przekazywania spraw do wyższej instancji w wyniku apelacji jest tylko jedna osoba – pani przewodnik. Nam wydaje się to nie możliwe, bo to samo u nas robią tabuny ludzi.
Przewodnik pokazuje nam gabinet sędziego i jego prywatne biuro. Prowadzi nas do Sali sądu rodzinnego i narad ławy przysięgłych. Opowiada ciekawie i chętnie odpowiada na nasze pytania. Na koniec prowadzi nas do biura swojej koleżanki, która bywa uchem sędziego w czasie posiedzeń sądu. Jej obowiązkiem jest nasłuchiwanie, ewentualne reagowanie na polecenia sędziego i podsyłanie mu dokumentów i informacji. Taki sufler sędziego. Dziękujemy pani gorąco – jesteśmy bardzo usatysfakcjonowani. Wracamy do samochodu, odjeżdżamy. Pora na Berlin.
Pierwsze wrażenie, że czas tutaj stanął. Trochę sztucznie go zatrzymano, a mimo to w pewnym sensie to skansen dla zwiedzających. Zarówno towary w sklepach jak i w magazynach z antykami towary jak z innego świata, tak circa sprzed 10 lat. No i wszędzie pamiątki przypominające, że to teren turystyczny. Może uznają prostotę, ale pieniądze też się liczą.
Zwiedzamy sklep z pamiątkami i zjadamy loda brzoskwiniowego, idziemy dalej obok najstarszego domu w mieście z 1817 roku. Dalej jest magazyn typu „mydło i powidło” Antique Mall z minionych lat. Nie wiem tak naprawdę co tam można by kupić, ale jakoś tam z tego żyją. Czujemy już pewne zmęczenie więc wracamy do samochodu. Po drodze jeszcze sklep z lalkami ręcznie robionymi,
 gdzie chwalą się, że jest ich 2000. Jest już po 15:00 a my jedziemy do serowarni.


50 rodzajów wyrabianych przez amiszów serów, które można spróbować i zakupić. Zaskakują nas wybornym smakiem od łagodnych i delikatnych po ostre, palące żywym ogniem. Są sery z papryką, cebulą, czosnkiem, zwykłe i wędzone, robione według najstarszych procedur i te całkiem z nowych pomysłów. Raj dla podniebienia. Kupiliśmy kilka, tak na wieczorną przekąskę i wyjeżdżamy.  Jedziemy w kierunku hotelu, ale przecież ciągle rozglądamy się wokół i trafiamy na sklep z wyrobami czekoladowymi. Są najprzeróżniejsze i w najróżniejszych kształtach. My jednak zamiast wyrobów czekoladowych kupujemy galaretki i migdały. Śmieszne no nie?
No teraz już pora wracać, a w zasadzie poszukać miejsca na obiad. Wojtek dostrzega po drodze restaurację amiszów więc celem nowego doświadczenia stajemy by coś przekąsić. Niczym specjalnym nas nie zaskakuje i choć mamy pewne problemy z wyborem z karty dań zjadamy całkiem udany, smaczny i obfity posiłek. Teraz już prosto do Cleveland do hotelu. Jest prawie 19:00 więc pewnie koło 20:00 – 20:30 będziemy na miejscu.
Tak jak napisałem, około 20:30 byliśmy już w pokojach hotelu La Quinta. Nie jesteśmy już zdziwieni, bo przecież znamy standard – to ten sam co Best Western, a więc duży pokój, dwa szrokie bardzo wygodne łóżka, telewizor, biurko, umywalka z zapleczem do kawy lub herbaty, i łazienka. Do tego oczywiście deska do prasowania i żelazko, czyli wszystko co może nam być potrzebne. Padamy na łóżka i robimy chwilę na „brzuszki” – odpoczywamy. Po około godzince spotykamy się razem i rozważamy kolejny dzień – to przecież Cleaeland, miejsce, gdzie kilkakrotnie Wochu studiował pracując dla Pikera. W planie mamy „Glen Reaserch Center” NASA, a potem muzeum Rock and Rolla. Jednak okazuje się, że zaplanowana przez Anię, głównie pod kątem Krzysztofa, wizyta w R&R muzeum, w zasadzie nikogo specjalnie nie interesuje, a w szczególności Krzysztowa. Dobrze czasami skonfrontować plany z oczekiwaniami. Zyskujemy więc kilka godzin, które Krzysztof proponuje wypełnić wizytą w „polskiej” dzielnicy Cleveland. Jest ogólna zgoda i zadowolenie, robi się późno więc idziemy spać.

środa, 23 lutego 2011

Dzień trzeci: z Chicago do Wooster

O piątej budzi nas telefon. Niech dzwoni, rano się wyjaśni. O 6:30 poczułem się wyspany, więc wstaję. Mam wrażenie, że nastawiony budzik na 7:00 to trochę mało czasu by zdążyć się umyć, spakować, skontaktować z domem, zjeść śniadanie i być na czas przy samochodzie. Wstaję. Komputer, giełda (są wzrosty – jest dobrze), pakowanie, prasowanie, kąpiel… Rzeczywiście czas ucieka jak głupi, spieszymy się ale i tak spóźniamy się trochę. Ale wszyscy są trochę spóźniają, więc nic się nie dzieje. Opuszczamy hotel o 8:15 i jedziemy do „polskiej” dzielnicy – Millwake Ave – Jackowo. Musimy się przebić przez normalny ruch. Nie ma tragedii, ale też nie rozwijamy zawrotnych prędkości. Ponieważ "Nasz GPS" działa trafiamy bezbłędnie. Pojawiają się polskie napisy, anonse, szyldy sklepowe. 

Dzielnica nie sprawia wrażenia bogatej i niczym specjalnym się nie wyróżnia. Wiele sklepów, domów na sprzedaż i do wynajęcia – pewnie kryzys. Ale możemy sobie powiedzieć  - byłem, widziałem. Tylko taka refleksja przy budynku z dużym szyldem POLAMER. 


Jeśli mnie pamięć nie myli jedyna firma zagraniczna, która miała przywilej pośredniczenia z socjalistyczną Polską. Na szybie napis o koncie „A”, takim jaki prowadziło PKO S.A. dla walut zagranicznych. Sądząc po okazałości budynku, firma nigdy nie osiągnęła wielkości, taka drobna manufaktura, żerująca na obostrzeniach socjalizmu. Smutne to, ale prawdziwe.
Dalej szukamy głównego centrum polskiej dzielnicy – kościoła  św. Jacaka przy ulicy Wolfram. 

Znowu dzięki kierowcy trafiamy bezbłędnie – jest kościół, jest Polska. Dziwi mnie tylko, że u nich nasz Jacek, to na angielski Hiacynt, ale to pewnie tylko folklor, bo kościół nie mógł być poświęcony św. Dżekowi.
Kościół św. Jacka to porządnie utrzymany, pewnie dobrze dotowana parafia, centrum polskości w tym regionie. Polacy zawsze gromadzili się wokół kościołów wierząc, że wiara pomoże im w codziennych troskach. Przy kościele szkoła oraz sale rekolekcyjne i dom parafialny. Zaraz za posesją dotyczącą kościała jest „Dom Sióstr” pewnie klasztor przykościelny. Po drugiej stronie ulicy budynki mieszkalne, a na wizytówkach typowe polskie nazwiska. 
Jedziemy dalej. Pozostał jeszcze jeden akcent polski ważny w tym miejscu – to polskie muzeum. Jedziemy prawie całą niezwykle długą Millwake Ave, wzdłuż malejących numerów posesji. Dzielnica wg Krzysia trochę przypomina też dzielnicę meksykańską i inne temu podobne znajdujęce się w pewnej odległości od centrum. Znajdujemy muzeum, budynek oznakowany stoi, a nawet bramę wejściową ma otwartą. Na zewnątrz opisy potwierdzają przeznaczenie, ale zwiedzać nie można – w czwartki nieczynne, a w pozostałe dni czynne od 11:00 (a u nas jest dopiero 10:00) Trudno nasza strata.
Zatem jedziemy dalej. Naszym celem jest dzisiaj Wooster, a po drodze co się trafi. I trafiło się. O 10:30 wjeżdżamy do Indiany, kolejnego stanu. Zatrzymujemy się przy Visitors Center. To pewnie tutaj wykonano karę śmierci, dla chicagowskiego gangstera Dilingera, bo jedną z pozycji w sklepiku z pamiątkami to powieść o jego historii. W samym VC rzuciło nam się na oczy ściana ważnych dla regionu osobistości, aktorów, czy noblistów. 

Warto pamiętać o wielkich wywodzących się z naszego środowiska. Jedziemy dalej.
 Wspominałem już miasto naszego przystanku: Warsow w stanie Indiana, czyli inaczej mówiąc Warszawa, tylko trochę zamerykanizowane. Jest to miasto Tadeusza Kościuszki i wszędzie to widać. Uderza w nas czystość i ład w tym mieście. Zatrzymujemy się przy okazałym budynku, który pierwotnie sądzimy że jest to ratusz.

Idziemy zwiedzać. Wchodzimy do budynku i wkrótce wyjaśnia się, że to jest budynek sądu wraz z działem ksiąg wieczystych. To właśnie tutaj wszędzie jest informacja, że to jest miasto Tadeusza Kościuszki. Wchodzimy na piętro i do dużej Sali, która wygląda jak z filmu. To z pewnością dostojna sala rozpraw. Wszystko gotowe by za chwilę wpuścić widzów strony, ławę przysięgłych i wreszcie sędziego. 

Ale dziś pewnie rozprawy nie będzie. Ludzie pracują w swoich biurach i nikt się nie dziwi naszej wyciecze. Tu też nam się podoba, nie hałasujemy, nie rozrabiamy, tylko patrzymy.
Na zewnątrz pomnik pamięci poległym z tego regionu, a może z Warsow, w różnych walkach i wojnach. Są tu nazwiska związane również z wojną w Iraku i Afganistanie – zginęli za wolność kraju i świata.
Jest już 13:30 i Wojtek rzuca myśl o lunchu w Pizza Hutt. A dlaczego nie? Zgadzamy się i już po chwili siedzimy przy sześcioosobowym stoliku. Wybór pizzy jest prosty – jedyna jaka wchodzi w grę to peperoni. Trzy małe i open bar sałatkowy dla każdego oraz dzbanek piwa (Wochu – kierowca – tylko duża cola) Uczta za 10USD na twarz – jak za darmo, pełna wyżerka. Nawet Ania się sobie dziwi, że jest wstanie tyle zjeść. Teraz potrzebne tylko wygodne łóżko do robienia brzuszków, ale niestety brak. Jedziemy więc dalej.  Ponieważ nie wiedzieliśmy o zmianie strefy czasowej, według czasu chicagowskiego o 17:30, a faktycznie według miejscowego już czasu 18:30 zatrzymujemy się w McD’s.W zasadzie bez historii, ale mieliśmy jeden moment stresu. Elżbieta zabrała ze sobą aparat fotograficzny i zapomniała zabrać wychodząc z McDs. Ponieważ posiedzieliśmy jeszcze chwilę na zewnątrz i dopiero poszliśmy do samochodu, minęła spora chwila, jak straciliśmy go z oczu. Wróciliśmy na miejsce, ale aparatu nie było. W sumie okazało się jednak, że ktoś oddał go obsłudze i w ten sposób nam nie zginął. 
Aktualnie pokonujemy ostatnie 100 mil do miejsca docelowego. Robi się powoli ciemno, ale pewnie już nie daleko. Jest 2009-08-13 20:21

Dzień drugi: Chicago

Rano budzę się o 6:20. Czuję się wyspany, pewnie to efekt zmiany czasu. Uruchamiam komputer, sprawdzam giełdę, która w Polsce potrwa jeszcze 3 godziny. Budzi się też Elżbieta, robi wspaniałą kawę i przygotowujemy się do nawiązania łączności po Skype. Udało się. Rozmawiamy pół godziny.
Idziemy na śniadanie. O dziwo jest co zjeść. Do tej pory mieliśmy złe zdanie o produktach śniadaniowych w amerykańskich hotelach. Tutaj jest inaczej. Najedliśmy się wystarczająco tym co było do jedzenia. Zbieramy się do wyjazdu na zwiedzanie Chicago. I tu dwie niespodzianki. Pierwsza, to to, że w recepcji pracuje polka: Ewelina – miła sympatyczna młoda dziewczyna, która również zdziwiona twierdzi, że w tym hotelu dotąd nie spotkała polaków. Druga natomiast to to, że nie jedziemy samochodem, tylko najpierw shutle na lotnisko, a potem kolejką do centrum i dalej pieszo. Jazda samochodem po Chicago w powszedni dzień to nic przyjemnego i tylko same problemy ze znalezieniem miejsca do parkowania i zatłoczone ulice. Wszyscy akceptujemy pomysł i rozpoczynamy wycieczkę. Busik na lotnisko to około 10 min. Potem problem jaką linią jedziemy i jak zdobyć stosowne bilety. Trochę nam to zajęło czasu, ale udało się. Jesteśmy w kolejce, która przypomina stare metro lub szybką kolej w trójmieście. Nic szczególnego, tyle, że jadąc po torach widzimy, że poruszamy się szybciej niż jadący obok ciąg pojazdów. Po prawie godzinie jazdy wysiadamy. Jesteśmy w chicagowskim city trochę przypominającym nowojorski Manhattan. Nie tak bogaty, ale wieżowce z każdej strony, i wszędzie spieszący się ludzie. Odwykliśmy od chodzenia pieszo w centrum miasta, więc może to jest właśnie dla nas odpoczynek. Pogoda jest cudowna, słonecznie i niezbyt gorąco – nic tylko wyluzować. Kierujemy się w stronę rzeki, która o dziwo nazywa się Chicago. Ciekawe skąd ta zbieżność nazw. Podziwiamy pomieszanie z poplątaniem architekturę tego śródmieścia, robimy zdjęcia i w ten sposób docieramy do rzeki. Obok budynku Wrigley’sa jest przystań stateczków spacerowych, więc decydujemy się wykupić 1,5 godzinną wycieczkę po rzece i jeziorze Michigan. Koszt na osobę 23 USD. Mamy prawie godzinę do odpłynięcia więc idziemy dalej w celu wypicia kawy lub czegoś chłodnego. Ja wybrałem ciemne piwo korzenne, które smakowało jak maść przeciwbólowa, więc nie byłem zbyt zadowolony.
O 11:45 wsiadamy na statek i rozpoczynamy rejs. 

Wspaniałe nagłośnienie, dobry przewodnik, i gdyby jeszcze mówił po polsku byłbym pełen euforii. Ale przecież nie to jest ważne. Rozumiejąc piąte przez dziesiąte płyniemy po mostami ze swoją historią, ale przede wszystkim pomiędzy budynkami, z których każdy, gdy powstawał miał się czymś wyróżniać, bądź to wielkością, bogactwem wzornictwa, wysokości i wszystkim innym. Nie potrafię opisać poszczególnych budynków więc powiem tylko, że Sirs Tower nie jest już najwyższy na świecie i w Chicago. W tym roku oddany został wieżowiec Turnera, który jest bardziej nowoczesny i wyższy.


2009-08-13 15:50
Po wizycie w miejscowości Warsow w stanie Indiana jedziemy dalej, ale o tym w dalszej części. Kontynuując przerwaną postojem poprzednią myśl (zmieniamy stan na OHIO) powiem, że dopiero z tego stateczku wycieczkowego widać było rozwój ameryki, dążenie wielkich w biznesie do okazania się większym, zasobniejszym, bardziej rozrzutnym od innych, a więc budowanie swoich siedzib, czytaj pomników, wspanialszych i okazalszych. Patrząc od strony jeziora Michigen na city rzuca się też w oczy cały przekrój stylów w budownictwie. Są tam budynki z początku XX wieku i te z początku XXI wieku, a pomiędzy nimi cała gama wieżowców z kolejnych lat XX wieku. W tym miejscu mając już dystans i perspektywę zastanawiałem się co skłania tych ludzi, że koniecznie na malutkim skrawku ziemi, ściskając się niemiłosiernie piętrzą się w górę wyżej i wyżej.  Patrzyłem też na brzegi rzeki. To właśnie przy niej blisko, by nie powiedzieć na samym brzegu stoją te wieżowce. Jak to możliwe, że rzeka czy wody jeziora nie niszczą fundamentów, że domy te nie zapadają się. Wydaje się to w brew logice urbanistycznej, w brew zdrowemu rozsądkowi. Ale po prostu tak jest. Najważniejsze, że wszyscy zgodnie orzekli, Wycieczka statkiem była ze wszech miar wspaniała – jesteśmy z niej wszyscy bardzo zadowoleni. 
Dość już o budynkach.
Na jeziorze zostało wybudowane (usypane i zabetonowane) bardzo szerokie molo, które nazwano „Navy Pier” Jest tam wesołe miasteczko z olbrzymim diabelskim młynem, placem zabaw wszelkich dla dzieci, kino imax, trochę sklepów wątpliwej jakości i restauracji, sala widowiskowa z muszlą koncertową nabrzeżem z mewami.

Wzdłuż mola są też przystanie dla statków i taksówek wycieczkowych po wodach jeziora. Całość chroni falochron tworząc swoisty basen (nie kąpielowy).Jest to miejscowa atrakcja, miejsce spacerów i odwiedzana tłumnie przez turystów, a więc i przez nas – miejscowe atrakcje to nasz cel pierwszorzędny. Tam też zjedliśmy obiad, a jak przystało na molo na obiad była ryba. Chciałbym jeszcze tylko dodać, że to molo jest czymś całkowicie innym niż nasze polskie mola, a nazwy tej używam jedynie za przewodnikiem Pascala i na jego odpowiedzialność.
Nie trudno powiedzieć, że po tej wizycie na Navy Piersie byliśmy już lekko zmęczeni (było już około 16:00), a tu mieliśmy jeszcze przed sobą „Park Millenium” ze swoimi atrakcjami. Początkowo Wochu sugerował przejazd autobusem, ale okazało się, że jedzie jakoś na około i przy braku ogólnej akceptacji ruszyliśmy pieszo. Wydawało się, że to jest niedaleko, ale jak się okazało szliśmy około jednej godziny, przez większy czas w słońcu. Dało nam się to we znaki, ale nie żałowaliśmy – Park Millenium okazał się rewelacją. Ma początek jakaś futurystyczna budowla, która chyba stanowi scenę koncertową oraz kilkuhektarowy, świetnie utrzymany trawnik, po którym można chodzić, leżeć, biegać. Kolejną atrakcję to figura, posąg, twór, który my na własny użytek nazwaliśmy kroplą wody. 

Trudno to sobie wyobrazić nie widząc tego. Wszystko wykonane z polerowanej stali? Tak jakby to coś było lustrem. Kształt tego coś jest jakby dwa gluty tworzące mostek, pod który można wejść. A pod tym mostkiem, poprzez wielokrotne odbicia traci się poczucie kształtu tego czegoś. Zadziwiające. Dalej były milenijne rzeźby i w końcu atrakcja, której wykonanie kosztowało 14 mln USD. Są to dwie fontanny stojące naprzeciw siebie.


Gdyby nie kapała z nich woda można pomyśleć dwa sześciany oddalone od siebie o jakieś 50 m. Woda normalnie spływa po ścianach tych sześcianów. Więc gdzie tu atrakcje? Ano są bo ściany tych sześcianów zwrócone do siebie wyłożone są diodami świecącymi (LED) a te z kolei stanowią ekrany. Na tych kranach pojawiają się twarze, które nawiązują ze sobą kontakt – porozumiewają się ze sobą. W pewnym momencie z ich ust wypływa dodatkowo woda. Na placu pomiędzy tymi twarzami powstaje rozlewisko o głębokości około 2-3 cm na którym baraszkują dzieci w różnym wieku, a nie rzadko po tym rozlewisku chodzą również dorośli. Znakomite miejsce.
Z Parku wychodzimy około 18:00 i teraz już jesteśmy naprawdę zmęczeni, choć bardzo z siebie zadowoleni. Kolejka powrotna na lotnisko, shutle do hotelu i już około 19:15 ponownie w hotelu. Lekki odpoczynek, zgranie zdjęć z aparatów, wymiana i synchronizacja danych i wreszcie próba wystawienia ich w Internecie. Nie wiem czy mi się wszystko udało, bo robiłem to po raz pierwszy. Mam nadzieję, że tak. Potem jeszcze omówienie i podjęcie decyzji o kolejnym dniu – również pełnym atrakcji i do łóżeczka. Rano trzeba wcześnie wstać, bo zbiórka już o 7:45 przy samochodzie.

Dzień pierwszy: Podróż

No to zaczynamy.
Godzina 3:15 pobudka. Niecałe 3 godziny snu muszą wystarczyć.  Jeśli chcemy zdążyć to trzeba wstać od razu. Elżbieta pierwsza podniosła się, jest dobrze. Łazienka, ubranie, pożegnanie z rodziną. Niewiarygodne, ale te kilka spraw zabrało nam ponad pół godziny. Ładujemy peugeota i o 3:48 ruszamy do pierwszego etapu Konin-Poznań. Droga pusta, szybka więc nawet trochę szybciej niż zakładałem dojeżdżamy do Poznania (godzinka) i do Wochów (współtowarzyszy podróży), którzy o dziwo, jakby czekali na nas. Bagaże wynosimy za furtkę, a samochód do garażu. Jest już 5:10, czyli tak jak zakładałem.
Taksówki są zamówione na 5:45 więc mamy chwilę na kawę i może coś mocniejszego. Robimy jeszcze tylko kilka zdjęć i zjawiają się taksówki. Jedziemy na lotnisko – etap drugi podróży. 
Znowu mamy trochę czasu, bo to przecież małe lotnisko i tu nikt się nie spieszy. Wcale nie trzeba być na dwie godziny przed odlotem i stać w długiej kolejce. Wochu wyliczył, że do „naszego” ATR42 – samolot którym lecimy do Monachium – zapisało się 16 osób – mniej niż połowa miejsc zajętych. Tak więc czekamy, czekamy i zaraz potem lecimy. Raptem półtora godziny i już jesteśmy w stolicy Bawarii. Trzeci etap podróży za nami.
Lotnisko ogromne, na tyle że udaje nam się przejść z jednej strefy bezcłowej do hali, z której wyjść możemy jedynie przez kontrolę paszportową. To nic, „niemioszki” też mogą sobie spojrzeć w nasze paszporty – niczego im nie brak. Pierwsze czego szukamy to palarni. Wochu już musi zapalić. Po dwukrotnym zapytaniu wreszcie, trochę przypadkiem spostrzegamy pomieszczenie gdzie wyraźnie widnieje napis o zgodzie na palenie, które z pewnością zabija. Ale czy na pewno. Wewnątrz, mimo że nie ma specjalnych urządzeń oczyszczających powietrze, a w pomieszczeniu jest kilku palących, nie ma się wrażenia, że jest zadymione. Jak oni to robią? Po wypaleniu podwójnego papieroska idziemy na piwo – dobre niemieckie piwo. Wochu sprawdza czy jest Internet i… jest T-mobile. Udaje się zalogować, ale do dyspozycji jest jedynie strona operatora. Jeśli chce się pełnego dostępu to trzeba zapłacić 8 euro za godzinę – sporo więc rezygnujemy z tej przyjemności. Ponieważ okazało  się, że Lidka nie ma miejsca w samolocie do Chicago, Wochu idzie sprawdzić co jest w tej sprawie. Przechodzi więc do strefy UNITED  AIRLINES. To tak jakby na lotnisku zrobiono strefę zdemilitaryzowaną pod protektoratem amerykańskim. Mimo, że nie ma szczegółowej kontroli to urzędnik graniczny zadaje pytania o to kto pakował  bagaże, czy ktoś prosił o przewiezienia czegoś i tym podobne. Trochę głupio, bo my nie znamy praktycznie angielskiego ani niemieckiego, a urzędnik za to polskiego, czyli takie „ mówił chłop do obrazu, a ten ani razu”.
Poszło wszystko jednak dobrze i teraz siedzimy w Beingu 777 na wysokości 11000 metrów nad Islandią. Jest 16:43 „naszego czasu” i mamy jeszcze sporo godzin w powietrzu.
Przylecieliśmy do Chicago o 15:30 czasu miejscowego. To tylko około pół godziny później niż zakładał plan lotu. Byliśmy trochę zmęczeni, ale i szczęśliwi, że wreszcie na ziemi. Wypuszczono nas przez niekończące się korytarze do Sali odpraw. Ponieważ nie tylko nasz samolot w tym czasie wylądował więc w sali było kilkaset osób. Wszyscy oczywiście czekali w kolejce wyznaczonej słupkami połączonymi taśmą. Osoby z obywatelstwem USA mieli jedną kolejkę, a pozostali drugą – nasza była dłuższa. Krok po kroku posuwaliśmy się do przodu, by po około dwóch godzinach od wylądowania znaleźć się wreszcie przed obliczem urzędnika imigracyjnego. Podeszliśmy całą piątką, jako że to przecież cała wycieczka i bez najmniejszych problemów, po zeskanowaniu wszystkich 10 palców rąk oraz zrobieniu twarzowego zdjęcia wreszcie byliśmy w Ameryce. Jeszcze w hali odlotów odszukał nas Krzysztof, syn Lidki, która z kolei jest siostrą Ani – byliśmy w komplecie. Amerykanie, chyba w trosce o klienta, mają tzw. „shutle”, czyli darmową dla klienta podwózkę do wypożyczalni pojazdów, lub też hotelu. Z takiej właśnie podwózki skorzystaliśmy i tym sposobem znaleźliśmy się a biurze ALAMO. Wochu wcześniej już wybrał i zarezerwował pojazd, ale trzeba było załatwić formalności. Poszliśmy razem, choć sam pewnie poradził by sobie bez problemów. W końcu to on zna język a nie ja. Obsługiwał nasz średnio gruby afroamerykanin, który raz po raz stukał coś w klawiaturę (starą i zdezelowaną), a od czasu do czasu pisał coś niezgrabnie na prospekcie (jak mi się wydawało) wypożyczania pojazdu. Oczywiści zaproponował również dodatkowe ubezpieczenia na różne przypadki szczególne pokazując korzyści. Mimo, że Wojtek nigdy z tego nie korzystał, tym razem daliśmy się namówić i nasz rachunek wzrósł jeszcze o prawie 100 USD. Nic to, kiedy zabezpieczaliśmy się na wypadki, które mogły nas kosztować wielokrotnie więcej. Wreszcie jednym długopisem (czerwonym) napisał wielkimi literami „NO SIENA” i już mogliśmy sobie wybrać dowolny SUV z placu.
Stało ich tam kilka (Siena też). Pierwszy z brzegu to VW, dalej Fordy, Dodge i inne amerykańskie. Większość obejrzeliśmy pod kątem zmieszczenia ludzi i bagażu. W zasadzie wszystkie się nadawały więc sprawdziliśmy jeszcze tylko stany liczników. Ten pierwszy właśnie miał wpisane ilość przebytych kilometrów: 5 555, więc i ilość i sama liczba przypadła nam do gustu i decyzje zapadły. Pakujemy bagaż i ludzi i jazda do hotelu. Mimo, że ten znajduje się w pobliżu lotniska to mamy do przejechania kilkadziesiąt mil, bo to trochę naokoło. Dzięki GPS w postaci Ani i iPoda Krzysia wszystko trafiamy i już około 19:00 jesteśmy w hotelu o wdzięcznej nazwie Beymont. Tu w zasadzie też mamy rezerwację. Piszę w zasadzie, bo jak się okazuje, mimo przedstawionych wydruków z rezerwacji „on line” pani tego nie ma w komputerze.  Nie wpadamy w żadną panikę, zupełnie nic się nie dzieje. Na wydruku potwierdzenia, który ma Wojtek jest też numer telefonu firmy, która odpowiedzialna jest za procedurę rezerwacji on line. Po krótkiej rozmowie okazuje się, że będzie wszystko OK, bo pokoje są wolne, informacja o rezerwacji i opłacie jest, tylko trzeba to jeszcze przesłać. Czekamy spokojnie około pół godziny i wreszcie mamy klucze do pokojów – jest już prawie 20:00 a więc mniej więcej 24 godzina naszej podróży.
Pokoje są ładne, dwa duże łóżka stolik z telewizorem, biurko, klimatyzacja, umywalka w kąciku higienicznym, łazienka z wanną, prysznicem, kibelkiem, deską do prasowania i żelazkiem. Do tego wszystkiego jest jeszcze ekspres do kawy i herbaty całym zestawem do jej zrobienia. Wspaniałe warunki za stosunkowo niewielkie pieniądze. Oczywiści pierwsze co sprawdzam to „free internet”. Jest. Czyli nic lepszego nam nie potrzeba.
Wszyscy jesteśmy bardzo zmęczeni więc Krzysztof robi drinka z wódki żołądkowej gorzkiej z dodatkiem naturalnego soku z wyciśniętej cytryny oczywiście z lodem. Pijemy ciesząc się Ameryką. 
Po powrocie do pokoju – około 22:00 czasu miejscowego okazało się, że jednej z walizek nie można otworzyć. Kluczyki od kłódek miałem przypięte do zestawu swoich kluczy, a te zostawiłem w peugeocie w garażu u Wojtka. Elżbieta nie ma dostępu do swoich rzeczy, bo ja nie chcę zniszczyć walizek. Walczę z problemem przez około 1,5 godziny i poddaję się. Mam pomysł by kłódkę przeciąć kupując nazajutrz małą piłkę do metalu. Wykonuję jeszcze obiecany telefon do mamusi i kładę się spać – jest prawie północ.