Dzisiaj budzik nastawiony na ósmą, ale co tam, śpimy jeszcze pół godziny. Spokojnie wstajemy, robimy poranną toaletę i schodzimy na parter na „śniadanie”. Napisałem w cudzysłowie, bo można dostać sok pomarańczowy, kawę i bułkę Francuzką, na którą zupełnie nie mamy ochoty. Szybko więc opuszczamy małe, zatłoczone pomieszczenie do spożywania posiłków i idziemy do recepcji nawiązać łączność z rodziną. Jakość jest „taka sobie” więc skracamy rozmowy do minimum. Wochowi też nie udaje się wysłać maili, mimo, że odebrał ich całą masę. Jedziemy więc w miasto. Ponieważ mamy tylko jeden dzień postanawiamy zwiedzić najstarszą dzielnicę.
Zamierzałem opis skrócić do kilku słów typu: kościół, bank, ratusz, kościół, bank, centrum finansowe. Historia nowożytna tego miasta to nie więcej jak 400 lat, więc o czym tu się rozpisywać.
Francuzi, którzy są przeważającą grupą społeczną, budowali tutaj właśnie głównie kościoły, natomiast brytyjczycy zajęli się biznesem, czyli między innymi bankami. Może właśnie dlatego w 1999 roku francuskojęzyczni mieszkańcy Quebacu przegrali referendum secesyjne. Śniadanie jemy "dla odmiany" w Subwayu i chodzimy, chodzimy. Pewnie na tym skończył bym ten opis, gdyby nie miła niespodzianka, jaka nas spotkała.
Nagle, na jednej z uliczek dostrzegamy szyld „Bielik” a pod spodem „polska galeria”. Wchodzimy oczywiście do środka, gdzie w oczy rzucają się plakaty Stasisa i innych, obrazy między innymi Beksińskiego. Są też oczywiście inne wyroby artystyczne wykonane przez polskich artystów. W głębi siedzi Pani, która tymczasem rozmawia przez telefon. Nie przeszkadzamy jej oglądając wystawione dzieła. Gdy kończyła rozmawiać przez telefon, nawiązuje z nami rozmowę.
Pani mieszka w Kanadzie od około 30 lat, a wyjechała nie jako emigrant, ale tak jakoś potoczyły się jej i jej męża losy, gdy on dostał trzyletnie stypendium naukowe właśnie z Kanady. Obecnie ta Pani jest na emeryturze i galeria jest jej sposobem na spędzanie czasu, a przez dwadzieścia lat prowadziła coś w rodzaju przedszkola, choć jak twierdziła obowiązki w tym zakresie w Kanadzie są całkowicie różne niż w przechowalniach w Polsce. Rozmawiamy o artystach i ich pracach i występach w Montrealu. Rozmawiamy też o życiu w Quebacku, a nasza rozmówczyni niezbyt pochlebnie wyraża się o mieszkańcach tego regionu, którzy wykorzystują każdą nadarzającą się okazję, by nie pracując otrzymywać wynagrodzenie, często stosując niezbyt uczciwe sposoby. Wreszcie schodzimy na rozmowę o polonii w Kanadzie i Montrealu. Nie ma jednoznacznych danych o jej wielkości, może też dlatego, że nie jest ona jednorodna. Są tu tacy, którzy zasymilowali się i mówią o sobie że są polakami, choć w zasadzie są już Kanadyjczykami i są tu tacy, którzy gromadzą się wokół swoich kościołów i narzekają, że im nie idzie, że stale mają "po górkę". Są tacy, którzy po latach pobytu podejmują decyzję o powrocie do kraju. Niestety są i tacy, którzy mimo dobrego wykształcenia nie potrafili przebić się by pracować w swoim zawodzie i nie wyszli poza dorywcze prace zlecone typu sprzątanie na czarno. Na koniec rozmowy jesteśmy gorąco i chyba bardzo szczerze zaproszeni do odwiedzenia domu tej Pani, pewnie nawet z możliwością spędzenia tam nocy, ale my z przykrością, choć stanowczo odmawiamy. Dowiadujemy się jeszcze, że naprzeciwko jest polska restauracja i wychodzimy.
Całe to spotkanie było dla nas miłym zaskoczeniem, a rozmowa przyjemnością. Ponieważ jest już prawie druga po południu, więc nie odmawiamy sobie przyjemności wejścia do polskiej restauracji. Pierwszy miły akcent to to, że kelnerzy mówią po polsku, drugi, że restauracja nie jest na poziomie, trzeci, że w karcie są prawdziwie polskie potrawy: placki ziemniaczane, naleśniki z serem no i oczywiście schabowy z kiszoną kapistą i ziemniakami. Tego sobie odmówić nie możemy – zamawiamy.
W czasie posiłku zaczyna padać, co nas trochę martwi, ale tylko trochę. Humory dopisują, deszcz na nie straszny.
Idziemy więc dalej zwiedzać starówkę. Nasz marsz przerywany opadami deszczu trwa do prawie 17:00. Wracamy do samochodu i opuszczamy Montreal, jedziemy w stronę Quebecu, by na jego obrzeżach znaleźć jakiś nocleg.
Już po 20:00 trafiamy na nocleg w Econo Lodge. Niestety Internet jest tylko w drugiej części – w hotelu, a my śpimy w motelu. Ale nic to – damy radę z Internetem.