niedziela, 6 marca 2011

Dzień dziesiąty: Z Montrealu prawie do Quebec

Dzisiaj budzik nastawiony na ósmą, ale co tam, śpimy jeszcze pół godziny. Spokojnie wstajemy, robimy poranną toaletę i schodzimy na parter na „śniadanie”. Napisałem w cudzysłowie, bo można dostać sok pomarańczowy, kawę  i bułkę Francuzką, na którą zupełnie nie mamy ochoty. Szybko więc opuszczamy małe, zatłoczone pomieszczenie do spożywania posiłków i idziemy do recepcji nawiązać łączność z rodziną. Jakość jest „taka sobie” więc skracamy rozmowy do minimum. Wochowi też nie udaje się wysłać maili, mimo, że odebrał ich całą masę. Jedziemy więc w miasto. Ponieważ mamy tylko jeden dzień postanawiamy zwiedzić najstarszą dzielnicę.
Zamierzałem opis skrócić do kilku słów typu: kościół, bank, ratusz, kościół, bank, centrum finansowe. Historia nowożytna tego miasta to nie więcej jak 400 lat, więc o czym tu się rozpisywać.
Francuzi, którzy są przeważającą grupą społeczną, budowali tutaj właśnie głównie kościoły, natomiast brytyjczycy zajęli się biznesem, czyli między innymi bankami. Może właśnie dlatego w 1999 roku francuskojęzyczni mieszkańcy Quebacu przegrali referendum secesyjne. Śniadanie jemy "dla odmiany" w Subwayu i chodzimy, chodzimy. Pewnie na tym skończył bym ten opis, gdyby nie miła niespodzianka, jaka nas spotkała.
Nagle, na jednej z uliczek dostrzegamy szyld „Bielik” a pod spodem „polska galeria”. Wchodzimy oczywiście do środka, gdzie w oczy rzucają się plakaty Stasisa i innych, obrazy między innymi Beksińskiego. Są też oczywiście inne wyroby artystyczne wykonane przez polskich artystów. W głębi siedzi Pani, która tymczasem rozmawia przez telefon. Nie przeszkadzamy jej oglądając wystawione dzieła.  Gdy kończyła rozmawiać przez telefon, nawiązuje z nami rozmowę.
Pani mieszka w Kanadzie od około 30 lat, a wyjechała nie jako emigrant, ale tak jakoś potoczyły się jej i jej męża losy, gdy on dostał trzyletnie stypendium naukowe właśnie z Kanady. Obecnie ta Pani jest na emeryturze i galeria jest jej sposobem na spędzanie czasu, a przez dwadzieścia lat prowadziła coś w rodzaju przedszkola, choć jak twierdziła obowiązki w tym zakresie w Kanadzie są całkowicie różne niż w przechowalniach w Polsce. Rozmawiamy o artystach i ich pracach i występach w Montrealu. Rozmawiamy też o życiu w Quebacku, a nasza rozmówczyni niezbyt pochlebnie wyraża się o mieszkańcach tego regionu, którzy wykorzystują każdą nadarzającą się okazję, by nie pracując otrzymywać wynagrodzenie, często stosując niezbyt uczciwe sposoby. Wreszcie schodzimy na rozmowę o polonii w Kanadzie i Montrealu.  Nie ma jednoznacznych danych o jej wielkości, może też dlatego, że nie jest ona jednorodna. Są tu tacy, którzy zasymilowali się i mówią o sobie że są polakami, choć w zasadzie są już Kanadyjczykami i są tu tacy, którzy gromadzą się wokół swoich kościołów i narzekają, że im nie idzie, że stale mają "po górkę". Są tacy, którzy po latach pobytu podejmują decyzję o powrocie do kraju. Niestety są i tacy, którzy mimo dobrego wykształcenia nie potrafili przebić się by pracować w swoim zawodzie i nie wyszli poza dorywcze prace zlecone typu sprzątanie na czarno. Na koniec rozmowy jesteśmy gorąco i chyba bardzo szczerze zaproszeni do odwiedzenia domu tej Pani, pewnie nawet z możliwością spędzenia tam nocy, ale my z przykrością, choć stanowczo odmawiamy. Dowiadujemy się jeszcze, że naprzeciwko jest polska restauracja i wychodzimy.
Całe to spotkanie było dla nas miłym zaskoczeniem, a rozmowa przyjemnością. Ponieważ jest już prawie druga po południu, więc nie odmawiamy sobie przyjemności wejścia do polskiej restauracji. Pierwszy miły akcent to to, że kelnerzy mówią po polsku, drugi, że restauracja nie jest na poziomie, trzeci, że w karcie są prawdziwie polskie potrawy: placki ziemniaczane, naleśniki z serem no i oczywiście schabowy z kiszoną kapistą i ziemniakami. Tego sobie odmówić nie możemy – zamawiamy.
W czasie posiłku zaczyna padać, co nas trochę martwi, ale tylko trochę. Humory dopisują, deszcz na nie straszny.
Idziemy więc dalej zwiedzać starówkę. Nasz marsz przerywany opadami deszczu trwa do prawie 17:00. Wracamy do samochodu i opuszczamy Montreal, jedziemy w stronę Quebecu, by na jego obrzeżach znaleźć jakiś nocleg.
Już po 20:00 trafiamy na nocleg w Econo Lodge. Niestety Internet jest tylko w drugiej części – w hotelu, a my śpimy w motelu. Ale nic to – damy radę z Internetem.

Dzień dziewiąty: Z Lake Placid do Montrealu

To pewnie górskie powietrze spowodowało, że spaliśmy dziś wybornie i długo. Tradycyjnie już budzik o 7:30 nie wygonił nas z łóżek. Śpimy aż do 9:20 – wariactwo. Tym razem to już zupełnie pershingiem do łazienki, pakowanie, bo Wochu i Ania już całkiem gotowi czekają na zewnątrz. W pół godziny i my jesteśmy gotowi – jedziemy na śniadanie z Internetem.  Zamawiamy duże amerykańskie śniadanie jedno na dwoje i kawę i szybciutko robimy transmisję. Problem w tym że laptop się wyładował i trzeba go podłączyć do prądu. Gniazdko jest w pobliżu więc już po chwili rozmawiam z mają mamusią, jemy a potem kolejna sesja z Krajem.  Nastrój dopisuje i już o 10:30 wyjeżdżamy obejrzeć obiekty sportowe, a w szczególności skocznie. Pod skoczniami okazuje się, że wstęp to 14$, a ponieważ nie mamy na tym tle hopla, wycofujemy się na z góry upatrzone pozycje.
Robimy tylko kilka zdjęć z daleka i z samochodu  i jedziemy nad wodospad „High Falls Gorge”. To takie turystyczne, wspaniałe miejsce. Jak niemal wszystkie napotkane w USA atrakcje turystyczne i to jest dobrze zorganizowane. Centrum informacji z zestawem wszelkiego typu opisów i pamiątek. .
Dalej opis trasy do zwiedzania no i oczywiście sama trasa znakomicie przygotowana. Idziemy i nie możemy się napatrzyć
Robimy masę zdjęć, bo i wrażenia wspaniałe – warto było przyjechać, niezwykle urokliwe miejsce. A teraz jedziemy w stronę Kanady, nadal malowniczą drogą wzdłuż rzeki.
Jedziemy przez Elizabethtown więc Elżbieta pstryka zdjęcia. Nie zatrzymujemy się jednak i dalej zmierzamy do Kanadyjskiej granicy.
Około 15:00 docieramy do Panderosy w miejscowości Plattsburgh. Jest to bar - otwarty bufet za 7$ + napój za 3$ a jedzenia opór. A co najważniejsze – smaczne. Po takim obiedzie Kanada nam nie straszna – jedziemy.

Krótko przed 16:00 jesteśmy na granicy z Kanadą, dwa samochody przed nami, więc zaraz odprawa. Zobaczymy, czy na nas też wyskoczą z paralizatorami.
Trzy minuty później jesteśmy w Kanadzie, jedziemy do Montrealu. W centrum informacji dostajemy mapę Montrealu i w zasadzie podejmujemy decyzję o pozostaniu w Montrealu dwie noce. Będziemy zwiedzać Montreal.
Znaleźliśmy nocleg w hotelu Elegant. Jest drogo, ale przecież z kosztami liczyliśmy się przed wyjazdem. Idziemy na krótki spacer w pobliże hotelu. Niczego ciekawego nie napotykamy, ale za to siadamy w "ogródku" przy deptaku, pijemy piwo i cieszymy się swobodą. Wieczorem wracamy zmęczeni do hotelu.
 W samym hotelu jest WI FI, ale niestety w pokoju nie działa. Jutro zwiedzamy Montreal, a na zakończenie dnia jedziemy w kierunku Quebec – może będzie lepsze połączenie.

Dzień ósmy: z Oniedy przez Uticę do Lake Placid

Sytuacja powtarza się z poprzedniego dnia. Budzik 7:30, my dalej „kimono” i ponowna pobudka o 8:40 – bardzo późno. Kawa, szybka poranna kąpiel, łączność z rodziną i mimo pośpiechu robi się prawie 10:00 gdy wsiadamy do samochodu. Jedziemy do miasta zjeść jakieś śniadanie. Trafiamy do Subway, naszego ulubionego baru. Kanapka z serem, szynką i innymi dodatkami jest niezwykle smaczna i pożywna. Do tego duża kola i już możemy jechać w drogę. Nasz cel to okolice Lake Placid, przez Uticę, Poland i góry Adirondac. Uticę zwiedzamy zza szyb samochodu. Co ciekawsze miejsca, które udało nam się wypatrzyć i domy charakterystyczne dla tego miasta Elżbieta fotografuje.
Nie zatrzymujemy się popas. Wypatrujemy na mapie, że oprócz miasteczek mających w swej nazwie nazwę kraju, np. Russia, jest też takie, które nazywa się Poland. Mimo, że zbaczamy troszkę z trasy, zaglądamy do tego miasteczka. Oprócz nazwy niczego związanego z Polską nie znaleźliśmy. Mimo, że chcieliśmy napić się tutaj kawy, nie znaleźliśmy wzdłuż głównej ulicy, żadnego baru. Przejeżdżamy więc tam i powrotem i wracamy na naszą drogę.
Kawę pijemy w przydrożnym barze, który pachnie dymem z wędzarni ustawionej na zewnątrz. Na odchodnym łapie nas deszcz, z którego jednak po chwili uciekamy. Dalej jedziemy krainą stumilowego lasu i pewnie 1000 jezior. Lokalna droga prowadzi nas przez mniejsze i tylko trochę większe miejscowości wypoczynkowe, co możemy ocenić po ilości ludzi chodzących ulicami i plażujących się nad jeziorami.
Około 14:30 dochodzimy do wniosku, że pora coś zjeść. Trafiamy na kąpielisko obok hotelu Adirondac. Nie pamiętam już, a właściwie nie zwróciliśmy uwago na nazwę miejscowości, w której się znajdujemy. Wchodzimy do restauracji hotelowej i zamawiamy sałatkę szefa z kurczakiem oraz barbecie z buffalo i befsztyk .  Poziom zadowolenia znowu wzrasta. Po obiadku sprawdzamy z Wojtkiem jeszcze organoleptycznie lepkość i temperaturę wody w miejscowym jeziorze (niestety tylko końcami stóp) i możemy jechać dalej. No to jedziemy.
Szukamy zatem miejsca do spania. Wstępujemy do przydrożnego motelu, ale cena nas nie zadowala, kilka mil dalej jest jeszcze gorzej. Wreszcie docieramy do samego Lake Placid. Po lewej mijamy hotel Lodge, jak na nasze kieszenie bardzo, bardzo drogi (to wiemy z przewodnika), ale po prawej Wojtek dostrzega Alpine Air Motel i tu odpowiada nam teren i cena – bierzemy. Pokoje wygodne, czyste, z dwoma łóżkami, ale za to bez Internetu. Ten jest w pobliskim McDonaldzie lub Subwayu, więc mimo wszystko postaramy się wysłać porcję informacji. Nie wiemy tylko czy uda nam się nawiązać jutro kontakt. Na plus motelu trzeba zaliczyć basen. Wszyscy więc szybciutko przebieramy się w stroje kąpielowe i dalej do basenu – niezła frajda. Na dziś mamy dosyć, a jutro do Kanady.
Jesteśmy na kolacji w Howard Johnson z Internetem. Może rano też tu przyjdziemy to nawiążemy łączność z krajem, choć na rozmowę przez skype pewnie to nie będzie najlepsze miejsce.

Dzień siódmy: Z Batavii przez Ithakę i Syracuse do Oneidy

Znowu budzik na 7:30, ale nie wstajemy. Drugie budzenie to 8:20. Teraz już pora wstać. Wczoraj ustaliliśmy wyjazd około 9:00 więc za wiele czasu nie mamy. Nie mamy też śniadania w hotelu, więc choć z tym nie ma problemu. Wstawiam kawę, biorę prysznic i budzę Elżbietę. Pora wstać kochanie.
Zbieramy rzeczy i pijąc kawę nawiązujemy łączność z krajem. Z półgodzinnym opóźnieniem wyjeżdżamy z hotelu i wjeżdżamy na płatną autostradę. Stajemy na najbliższym „sevices area” i zjadamy smaczną kanapkę popijając kawą. Śniadanie mamy z głowy. Jedziemy autostradą do wyjazdu oznaczonego liczbą 41 kierując się na miejscowość Seneca Falls. Niestety nie udało nam się zahaczyć o wodospad, ale miasteczko nam się podobało. Miasto jedynie przejechaliśmy kierując się na drogę 89 wzdłuż Cayuga Lake, jezioro trochę przypominające obszary w okolicy Ślesina. – tylko domy rzadziej posadowione, ładne i zadbane. No i brak oznak budynków wczasów pracowniczych FWP. Tereny te to obszar upraw winorośli i przemysłu winiarskiego. Jak przystało na globtroterów nie omijamy okazji zwiedzenia winorośli i spróbowania miejscowych win.
Stajemy przy „Goose Watch Winnery” i idziemy do Sali sprzedaży i testowania smaków. Pan daje nam kartkę, na której wypisane są aktualnie w sprzedaży nazwy i rodzaje win. Za 2$ możemy oznakować te, których smak chcemy przetestować. Nas troje stawia krzyżyki, tylko kierowca nie może, ale on nam ufa i wierzy nam na słowo. Dokonujemy wyboru i sześć butelek wybornego trunku ląduje w naszym kartoniku – wieczorem będziemy czcić  Ani urodziny.
Wsiadamy do samochodu i udajemy się do Trumansburgu. Wczoraj będąc na oficjalnej stronie Ithaca zobaczyliśmy, że warto zwiedzić tę miejscowość – zobaczymy. Jesteśmy zatem w Trumansburgu. Małe miasteczko, senne, ale nie dostrzegliśmy niczego, co  mogłoby nas zatrzymać, więc jedynie przejeżdżamy i jedziemy dalej. Ania dostrzega tabliczkę z informacją o miejscu widokowym na wodospad. Oczywiście jedziemy.
No i wyjaśniło się dlaczego warto było. Znaleźliśmy się w punkcie widokowym na niezwykle malowniczego wodospadu. Według zapisków w pobliżu wodospad ma 215 stóp wysokości czyli prawie 70 m.
To bardzo dużo w porównaniu z „naszą” Szklarką wielki wodospad, choć z Niagarą nie da się tego porównywać. Braki ilości wody rekompensowana jest niezwykłą malowniczością.
Jedziemy do Ithaci.
No jesteśmy. Wojtek zaparkował przy głównej ulicy i idziemy pospacerować.  Idziemy ulicami i w zasadzie niczego specjalnego nie daje się o tym mieście powiedzieć. Deptak zaskakuje nas brakiem punktów sprzedaży lodów, na które Wojtek ma ochotę. Włóczymy się niespiesznie, bo taki właśnie jest czas urlopu i wczasów. Na końcu deptaku jest amerykański bar – pora na lunch więc wchodzimy do środka. Uderza nas przyjemny chłód, bo na zewnątrz jest około 32 stopni . Ładny wystrój, sympatyczna atmosfera. Zamawiamy po piwie, a kierowca kolę i dwie sałatki na cztery osoby. Sałatki złożone z sałaty lodowej, trzech plastrów wołowiny, plasterków bekonu i wszystko to polane sosem „blue chees” – niebo w gębie. Wzmocnieni wracamy do pojazdu. Jedziemy na teren Uniwersytetu – sporej miejscowej atrakcji – zobaczymy.
I już wszystko jasne. Nie wiedziałem o tym, że w takiej niewielkiej miejscowości jak Ithaca jest słynny na cały świat Uniwersytet Cornell . Według tego co wiemy to czterdziestu pięciu jego uczonych otrzymało nagrodę Nobla, a na samym Uniwersytecie studiuje około 25 tys. studentów.
Resztę informacji z pewnością można znaleźć w wikipedii.  Na nas robi wrażenie rozległość terenu samego uniwersytetu i jego zabudowa. Jedziemy dalej.
Docieramy do Syracuse. Myślimy o tym, żeby podjechać nad jezioro i potem do downtown. Ale nie możemy znaleźć właściwej drogi nad jezioro, a może jej nie ma, i zatrzymujemy się w kompeksie sklepów „Carusel”, czyli po prostu karuzela.
Wchodzimy tam, bo właśnie tam można zjeść coś szybko i w miarę tanio. Jemy potrawę złożoną z makaronu i kurczaka zapiekanego w sosie pomarańczowym i sezamowym. Oba bardzo słodkie, w większej ilości nie zjadliwe. Jedną porcją załatwiamy wspólny głód i możemy iść "w półki", czyli trochę spaceru po sklepach. Jednak zakupów zero – nic nam się nie podobało i na nic nie mieliśmy ochoty więc w sumie był to tylko spacer. Wychodzimy ze sklepu o 19:30, a więc w porze, gdy należy już poszukać miejsca do spania. Wyjeżdżamy na płatną autostradę nr 90 udając się w kierunku Albany. Na zjeździe nr 34, w pobliżu miejscowości Oneida, są dwa albo trzy hotele, a my zajeżdżamy do pierwszego „Days Inn” i tutaj zajmujemy dwa pokoje, tym razem z jednym łóżkiem – ale i tak wystarczająco szerokim. Standard nam odpowiada i jest internet, będą więc rano nowe zdjęcia i wiadomości dla Was.
Humory nam nadal dopisują. Wieczorem zaś lampka wina, na podkreślenie urodzinowego święta Ani. A jutro dalej na północ, w góry Adirondack. W tych górach jest miejscowość Lake Placid, w której dwukrotnie już w 1932 i w 1980 miały miejsce Zimowe Igrzyska Olimpijskie. Trasę pewnie obierzemy jeszcze dzisiejszego wieczoru.

Dzień szósty: Z Jamestown przez Niagara Falls do Batavii

Nastawiony budzik dzwoni o 7:30, ale może jeszcze trochę pośpię. Ponownie budzę się ponad godzinę później z wrażeniem, że możemy nie zdążyć na śniadanie. Budzę Elżbietę i zbiegamy szybko na śniadanie. Nie jesteśmy tak bardzo spóźnieni, bo Lidka z Krzysiem oraz Ania z Wochem też dopiero jedzą śniadanie. Po śniadaniu pora na "rozmowy z Polską", pakowanie i o 11:00 (tak tutaj kończy się doba hotelowa) wyprowadzamy się z pokoju. Dzisiejszy plan to odbiór biletów Lidki i Krzysia, którzy wieczorem wracają do Nowego Jorku, a potem największy na świecie prysznic, czyli Niagara Falls.
Buffalo, gdzie odbieramy bilety widzimy z okien samochodu i nie mamy specjalnych wrażeń. Kierowca ze swoim przybocznym GPSem Anią niemal bezbłędnie trafiają na dworzec autobusowy. Mamy 15 minut postoju i wtedy właśnie fotografujemy „Liberty Building”, na dachu którego stoi replika Statui Wolności.
Wszystko to przy ulicy Clintona, ale nie sądzę by w tym przypadku chodziło o nazwisko byłego prezydenta. Elżbieta fotografuje jeszcze inne obiekty z tego miejsca i możemy jechać do głównego celu dzisiejszego dnia – Niagara Falls.
Fragment autostrady jest płatny, tak samo jak most, który Ania fotografuje. Wreszcie jesteśmy w pobliżu atrakcji dnia. Szczęściarz Wojtek bez problemu znajduje miejsce do zaparkowania (10$), w bezpośredniej bliskości wejścia na teren rekreacyjny związany z wodospadem. Ponieważ była już 14:00, a wchodziło się do takiego pomieszczenia, gdzie były zarówno pamiątki i gadżety, jak i bary szybkich potraw lub kawowe z napojami, trzeba było spożyć lunch. Zamówiliśmy po kawałku pizzy (oczywiście peperoni) i po kawie. Po tym posiłku mieliśmy siłę by skierować się pod wodospad.  Wykupiliśmy bilet (13,50$ na twarz), za który mieliśmy rejs stateczkiem pod sam spad wody i taras widokowy. Nie czekaliśmy na wejście na statek – to właśnie on czekał na nas, nie kłębiliśmy się na dziobie, tylko pozostaliśmy na rufie, na dolnym pokładzie.
Dzięki temu zalało nas trochę tylko mniej wody, ale widoki i tak mieliśmy zapierające dech w piersiach. Statek przepłynął obok amerykańskiej części Niagary
 i udał się w kierunku podkowy głównej części wodospadu. Przez około 5 minut stał skierowany dziobem w kierunku środka podkowy wodospadu, w odległości od ściany wody może 50, a może 100 metrów.
Nie sposób ocenić odległości, bo z każdej strony wrze woda, pada rzęsisty deszcz i w tym wszystkim poruszał się jeszcze kolagen wodny tworząc mgłę. Wspaniałe widowisko. Byliśmy zachwyceni ogromem i wspaniałością  tego tworu przyrody. Cały rejs nie trwał długo, więc wkrótce przybiliśmy ponownie do brzegu i wybraliśmy się w krótką pieszą wędrówkę szlakiem w samo pobliże spadającej wody. Pobliże to nazwa trochę na wyrost, ale jak się tam wejdzie, to ma się wrażenie, że weszło się w obszar ulewnego deszczu. Mnie osobiście rozbawiło to do rozpuku.  Ubawiłem się setnie mimo, że buty i stopy miałem przemoczone, aż mi chlupotało w butach.
Odpoczywamy sobie na zielonym trawniku. Żadne zakazy, typu „szanuj zieleń” czy „nie deptać trawników”. Wie o tym też wiewiórka, która pewnie wie również i o tym, że ludzie dają smakowite rzeczy, więc podchodzi bardzo blisko, tak blisko, że udaje mi się uchwycić ją całkiem z bliska. Zabawna. A potem zdjęcie ku przestrodze – młoda osoba na wózku – okropnie otyła. Nie zamieszczę tego zdjęcia, nie mam jej zgody na to.
Pora jechać dalej – do hotelu. Wszyscy czujemy się jak po całym dniu "plażowania" – nasłonecznieni i nawilżeni, ale w znakomitych nastrojach.
Jesteśmy w hotelu – jest godzina 18:02
Rezerwacja bez zarzutu. Hotel niezłej klasy to i pokój na poziomie – nie odbiega od poprzednich, a może nawet przewyższa. Jest wszystko, łącznie z lodówką, niestety pustą i kuchenką mikrofalową. Ponieważ dzisiaj wieczorem, około 23:00 Lidka z Krzysiem odjeżdżają do Nowego Jorku idziemy na kolację w hotelu. Wcale nie jest specjalnie drożej niż w innych, czasami o wiele niższej kategorii jadłodajni. Kolacja jest pyszna, a towarzystwo baaaardzo miłe. Cóż jesteśmy znów zadowoleni, który to już raz?
Jeszcze tylko wymieniamy się zrobionymi dziś zdjęciami, Lidka i Krzysztof pakują się, Wochu z Anią ich odwożą do Buffalo, na autobus. A ja? Ja przesyłam zdjęcia na serwer, kończę dziennego bloga i też kładę na serwerze. Koniec dnia – jutro jedziemy dalej, tym razem do Syraqiuz.